19/02/2019

2019: Liverpool

Liverpool był sugestią Norberta (na którą, rzecz jasna, ochoczo przystałam), bo to na oko w połowie drogi i był na obu naszych bucket listach. A że dawno się nie widzieliśmy i oboje chcieliśmy się gdzieś wybrać, to padło na miasto Beatelsów (choć w osławionym muzeum Beatelsów ostatecznie nie wylądowaliśmy).
Wyboru bynajmniej nie pożałowaliśmy, bo pogoda udała nam się wyborna (przynajmniej przez pierwsze dwa dni) – w pierwszy dzień pizgało złem, ale nie gorzej niż w Szkocji – a sam Liverpool okazał się piękny!


 Te piękne, jasne bundynki na River Froncie z jakiegoś powodu bardzo kojarzyły mi się z Orwellowskimi ministerstwami Miłości i Prawdy.
Pokusiłabym się o stwierdzenie, że architektonicznie River Front podobał mi się w Liverpoolu najbardziej.
Niepewni jaką pogodę przytarga kolejny dzień, korzystając z resztek światła pojechaliśmy na drugą stronę rzeki zrobić kilka pokazowych fotek.



Byliśmy zachwyceni industrialną miejscówką, więc pyknęłam Norbowi mini sesję, coś na podobieństwo tej z Londyńskiego Barbicanu.

Poczekaliśmy na zmrok ze światełkami i wróciliśmy do hotelu.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wyśmienitego śniadania (i niezłej kawy) w Moose Coffee – polecamy z czystym sumieniem, palce lizać.

W blasku słońca ruszyliśmy na Free Walking Tour.
Sami pewnie byśmy na to nie wpadli, a przewodnik wziął nas do środka odrestaurowanej po wojnie biblioteki – jedno z najfajniejszych miejsc w jakich zawitałam!

Przyznaję bez bicia – w Edynburgu takiej wypaśnej biblioteki nie mamy.
Galeria Bluecoat – lepiej prezentowała się od zewnątrz niż środka.
Przewodnik wycieczki był świetny, dzięki niemu dowiedzieliśmy się na przykład, że stając po prawej stronie powyższego pomnika można odnieść dość jednoznaczne wrażenie, że królowa Wiktoria ma w gruncie rzeczy męski członek…

Po wycieczce wskoczyliśmy na prom.


Po rejsie spacerkiem przeszliśmy się po dokach.

Które w gruncie rzeczy wydały mi się kopią doków świętej Katarzyny w Londynie.

Słoneczny dzień zakończyliśmy zachodem w wieży radiowej.
W ostatni dzień pogoda kompletnie się skiepściła, więc zrobiliśmy sobie rundkę po muzeum i knajpach, kończąc w słynnej tawernie, gdzie grają chyba wyłącznie covery Beatelsów. Do pociągu wsiadałam przyjemnie pijaniutka – aż dziw bierze, że nie spieprzyłam przesiadki. Bo to, że jakiś pociąg przed nami się wykoleił i ostatecznie wróciłam do domu prawie trzy godziny później, po prostu przemilczę. Nikogo to przecież nie dziwi…