03/02/2019

2019: Piątka stycznia

Nowy rok, nowa seria i jak najbardziej stara (ale o rok doświadczeń bogatsza) ja. Długo myślałam jakby tu bezboleśnie, ale i rozwojowo wrócić do regularnego blogowania. Miesięczne kadry mi się totalnie przejadły, zresztą nie robię już tak dużo zdjęć jak kiedyś. Jasne, chcę do tego wrócić, ale nie kosztem czegokolwiek innego, co aktualnie lubię i doceniam (a jak się okazuje, jest tego duuużo). Marzy mi się też nieco bardziej kreatywna forma tego powrotu. Na ten rok wymyśliłam więc sobie Piątkę, czyli pięć kadrów z każdego miesiąca, każdy otoczony jakimś bardziej treściwym komentarzem / myślą / historią, niż to jedno zdanie zwykle do tej pory pojawiające się w miesięcznych foto-relacjach. Zobaczymy czy ten format zda egzamin.
Oto część pierwsza.



1. Powtarzam to nieustannie od prawie dwóch lat, ale powtórzę znowu: kocham to miasto, jak jeszcze nigdy nie kochałam żadnego innego. Mieszkając w Krakowie i potem krótko w Londynie, myślałam, że wiem co to miłość do konkretnego miejsca. I choć oba te miasta wciąż darzę dużym sentymentem, nic nie umywa się do Edynburga. Tu jakby wkroczyłam na zupełnie nowy poziom życia: głupi spacer potrafi zdziałać cuda, gdy z każdym kolejnym oddechem wlewa się we mnie przepełniona spokojem wdzięczność. To tutaj, teraz, kocham życie mocniej.


2. Świąteczny market pożegnałam z Leną, Johnnym i Tiamo. Gorąca czekolada z Bailey’s i bitą śmietaną smakowała, jak widać, nie tylko mi i Lenie. Odkąd poznałam Tiamo, śmieję się, że przyjaźnię się z nimi tylko i wyłącznie po to, by ją od czasu do czasu widywać. Zanim jednak oskarżycie mnie o zdradzanie kotów, dajcie powiedzieć, że to najbardziej „koci” pies na świecie, minus typowe dla kotów wyrachowanie. Do rany przyłóż maskotka, wyliże z Ciebie każdy smutek. Ale zostawiając futrzanych przyjaciół na boku: Lena jest jedyną osobą, która dzielnie trwa ze mną od samiutkiego początku mojej szkockiej przygody. I choć znamy się z sekcji Creative Writing w Polsce, przed Szkocją byłyśmy raczej dalekimi znajomymi. Dopiero miłość do Edynburga zrobiła z nas bliższe przyjaciółki. I chwała jej za to!


3. Stolica Szkocji jest podobno najbardziej „zielonym” miastem w UK. Nietrudno mi w to uwierzyć, bo jednym z (wielu) powodów mojej miłości jest tutejszy klimat i okolica. Ludzie narzekają, że Szkocja taka deszczowa, ponura i zimna, a ja się tu czuję jak ryba w wodzie. Trudno byłoby mi się chyba teraz odzwyczaić od tej mocnej zieleni, czystego choć wilgotnego powietrza, picia wody z każdego kranu, czy nawet tego cholernego wiatru. Nie mówiąc już o bliskości morza (które wcześniej bywało wyłącznie wakacyjną nagrodą, a teraz jest przyjemną opcją na weekend, czy też popołudnie po / przedpołudnie przed pracą) i gór(k)ach na wyciągnięcie ręki (Artura mam praktycznie pod domem, a na Pentland Hills dojadę w jakieś 20 minut). A że jestem człowiekiem, któremu nie najłatwiej przychodzi regularna aktywność fizyczna, to cieszę się, że przynajmniej okolica jej sprzyja. Naprawdę uwielbiam tą szkocką prowincjonalność. 


4. Wcale nie trzeba daleko jechać, żeby odkryć nowe miejsca: to wiem nie od dziś. I o ile zawsze można poszperać o jakiś mniej znanych, lokalnych atrakcjach w Internetach, to można też wykorzystać swoje (nieliczne, ale jednak…) szkockie znajomości. Kolega z pracy naprowadził mnie na świetną pieszą trasę, z South Queensferry do Cramond Island, gdzie po drodze czekała na mnie taka oto malownicza posiadłość. Jak się okazuje, Dalmeny House można też zwiedzić od środka, więc to na pewno nie był ostatni taki spacer. Zwłaszcza, że okolica aż prosi się o więcej ujęć i jakiś wiosenny piknik, czy to z książką, czy przyjazną twarzą.  


5. Norberta znacie z co najmniej kilku fotograficznych relacji. To jeden z tych moich sprawdzonych ludzi, z którymi wiem, że mogłabym jechać na drugi koniec świata i wciąż bawić się świetnie (nie żebym na ten koniec świata aktualnie jechać planowała). Co bynajmniej nie oznacza, że zawsze jest nam razem idealnie. Po prostu w kwestii podróżowania mamy podobne priorytety (w co między innymi włącza się podejście do fotografowania – te trzydziestominutowe „łapanie” odpowiedniego kadru, które większość „normalnych” ludzi doprowadza do szału, dla nas obu jest jak najbardziej naturalną sprawą) i znamy się na tyle dobrze, że potrafimy przedyskutować gorsze momenty. I nasza wycieczka do Liverpoolu była kolejnym tego przykładem. Cudownie jest mieć takich przyjaciół. Którzy nie tylko potrafią zrobić ci porządne zdjęcie, ale i sami świetnie na nich wychodzą.