06/03/2019

2019: Piątka lutego


1. Kilka lat wstecz nie znosiłam miętowej herbaty (mięty w potrawach wciąż nie lubię), bo kojarzyła mi się tylko i wyłącznie z żołądkowymi problemami. Dziś nie ma dnia, w którym nie wypiłabym chociaż jednej, koniecznie z mojego kubka. Odkąd zresztą mieszkam w Szkocji, kompletnie przerzuciłam się z kolorowych herbat na ziołowe. Jasne, nie powiem nie żadnym klasykom, ale w pierwszej kolejności sięgam po te ziołowe. O dziwo też, w moim obecnym mieszkaniu znosiłam picie herbaty z nijakich kubków przez ponad pół roku zanim w końcu zakupiłam ten ze zdjęcia po drugiej stronie ulicy, w jednym z moich najulubieńszych sklepów w całym Edynburgu (i.e. Museum Context, będzie o nim trochę w kolejnym odcinku „Warto w Edynburgu”). Tu herbatę piłam przy pisaniu listu – aktualnie prowadzę korespondencję z dwoma polskimi znajomymi, do jednej piszę po polsku, do drugiej po angielsku. I tak jak uwielbiam listy pisać, tak jeszcze bardziej uwielbiam je dostawać – jest coś niezaprzeczalnie magicznego w ręcznie spisanych kartkach! Jeśli ktoś miałby ochotę ze mną popisać (szczególnie po angielsku), zapraszam do kontaktu. Z listami łączy się też książka widoczna na zdjęciu: „Guernsey Literary and Potato Peel Pie Society” jest napisana w formie listów i czyta się ją cudownie. Polecam gorąco, świetna lektura o powojennym świecie i ludzkiej życzliwości. Film już taki dobry nie był – sam w sobie niezły, ale jako adaptacja mnie zawiódł.


2. Z ziemi wyskakują pierwsze przebiśniegi, żonkile (tak, pod zamkiem zrobiło się znowu żółto) i krokusy, dzień zaczyna się powoli wydłużać, wstawanie do pracy o 6 rano boli o wiele mniej (albo wcale) i można chodzić w rozpiętej kurtce (a czasem już nawet bez), więc znowu chce mi się spędzać czas poza domem. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że w wolny dzień, zamiast zwyczajowo zostać w łóżku, ja wstałam po 6, żeby złapać pierwsze promienie wschodzącego słońca na Calton Hill. Wyczuwam pod palcami tą nową, wiosenną (nie żebym zapeszała, ale w tym roku zima mnie tu kompletnie ominęła) energię i z niej korzystam, najlepiej jak mogę. W lutym spędziłam znacznie mniej czasu wisząc na netflixie i prime video niż w styczniu, i wreszcie uaktualniłam dawno planowany wygląd bloga, więc jakiś postęp jest! Byleby tak dalej, a może w ogóle wrócę do regularnego publikowania.


3. Jedną z moich aktualnych, „kulinarnych” obsesji jest awokado na toście, koniecznie z czerwoną, drobno pokrojoną cebulką, szczyptą soli, pieprzu i czymś na wierzchu: pomidorem, wędzonym łososiem (jak na zdjęciu) albo jajkiem, najlepiej takim w koszulce. Od miesięcy obiecuję sobie wreszcie nauczyć się robić te cholerne jajka w koszulkach – może w marcu w końcu to zrobię. Awokado w Polsce dla mnie nie istniało, tutaj jest codziennością. Zaczęłam je jadać, gdy (przez krótki i trudny okres w moim życiu) moim głównym pożywieniem były warzywa. I choć z początku nie podzielałam zachwytu, to teraz, gdy opanowałam sztukę przyprawiania i łączenia go z innymi dobrymi produktami, nie wyobrażam sobie mojej kuchni bez niego. To zdecydowanie jedno z moich ulubionych owoców (choć traktuje je bardziej jak warzywo, ma się rozumieć).


4. O Dundee, które odwiedziłam w lutym po raz pierwszy, postaram się wypocić oddzielną foto-relację. Chciałam jednak zaznaczyć, że dawno już (bo co najmniej od sierpnia) nie miałam tak bardzo artystycznie skoncentrowanego weekendu! Odwiedziłam tam dwójkę znajomych, początkujących artystów (poznanych w Edynburgu: z Claire pracowałam, a z Fafim mieszkałam – to on wytatuował mi błyskawicę na ręce), poznałam kilku nowych i po raz kolejny poczułam, że blisko mi do ich świata. Jeśli już nie do życia w nim, to przynajmniej do inspirowania się nim. I to mi z kolei przypomniało, że przecież mam pod nosem dziesiątki muzeów i inspirujących miejsc, w których dawno (lub w ogóle) mnie nie było. Czas to zmienić!


5. Jeden z bohaterów tego zdjęcia jest następcą bohatera jednego z powodów, dla których ciężkie jest życie blondynki (kto jeszcze nowej części nie czytał, zapraszam, może was rozbawi). Mój tłusty czwartek był należycie tłusty i rozkosznie leniwy. Jak widać znowu (choć nieregularnie) pijam kawę, najczęściej moje ukochane flat white. Praca w kawiarni zrobiła swoje, kawa w domu to nie to samo, gdy nie posiada się ekspresu z prawdziwego zdarzenia… Z przyziemnych, materialnych rzeczy, najbardziej tęsknię tu za polskim pieczywem i wypiekami. Pączki ze zdjęcia (Krispy Kreme) wyglądają świetnie, ale smakiem i ceną (horrendalnie wysoką) nie są w stanie pobić zwykłego, polskiego, świeżego pączka z lukrem i różanym nadzieniem, szczególnie w Tłusty Czwartek. Obchodzenie tego święta w UK nie bardzo ma dla mnie sens. Może za rok uda mi się je obchodzić w Polsce.