11/12/2016

Ciężkie jest życie blondynki (4)

W serii: * cz. 1 * cz. 2 * cz. 3 *
 
Bo:

Po pierwsze:
Na dwa „ostatnie” tygodnie w Krakowie przeprowadziłam się do mieszkania znajomych w ścisłym centrum, razem z koleżanką z pracy, Natalią – obie mamy blond włosy, więc guess what? Zgubiłyśmy telefon. To znaczy Natalia zgubiła, gdy, zagadane, prawie przejechałyśmy nasz przystanek. Zorientowała się w Rossmannie. A mi w międzyczasie (oczywiście) telefon umarł na śmierć, więc zdane byłyśmy na pomoc osób trzecich – zrobiłyśmy z siebie blondynki stulecia przed panem w akcesoriach do telefonów. Pomógł – telefon namierzyłyśmy na Hucie. Po powrocie do domu udało nam się nawiązać kontakt z osobą która telefon znalazła. Ponieważ czas naglił, Natalia już wychodziła z siebie (bo w ajfonie całe jej życie), a mojego telefonu w dziesięć minut naładować się nie dało, to do taksówki wsiadłyśmy z laptopem w plecaku. Wysadzono nas na jakimś kompletnym, nieznanym zadupiu między nowymi blokami, ale szczęśliwie po pięciu minutach czekania, dzwonienia i smsowania, pan wyszedł z klatki i oddał nam telefon, nawet nie chcąc nic w zamian. Bo widzicie, są jeszcze porządni ludzie na tym świecie.  

Po drugie:
Do Paryża pojechałam, zwiedziłam (trochę po łebkach) Louvre i wymyśliłam sobie, że tego samego dnia pojadę do Wersalu, bo ponoć warto. Sprawdziłam sobie wcześniej godziny, wyliczyłam, że będę miała około dwóch na zwiedzanie i zadowolona poszłam kupować bilet. A tam, przed kasą w której siedziała sobie Pani, ciśnienie podniósł mi czarnoskóry mężczyzna, który zaczął coś z wyrzutem do mnie mówić po francusku, a jak uprzejmie go poinformowałam, że nie posługuję się tym językiem, łamanym angielskim dopierdolił się do żółtej kreski namalowanej na podłodze i próbował mi wmówić, że nie stoję w kolejce i on ma pierwszeństwo. No żeby kurwa jeszcze jakaś kolejka tam faktycznie była, ale poza mną, przy okienku stała tylko jedna dziewczyna. Wkurwiłam się, skwitowałam jego zachowanie soczystym „fuck off” i poszłam kupić bilet w automacie. Zanim wygrzebałam wszystkie potrzebne monety, spierdolił mi felerny pociąg. Następny za pół godziny. No dobra, będzie tylko półtorej godziny zwiedzania. Wsiadłam do pociągu. Miał jechać pół godziny. Jechał półtorej. Bo tak (powrotny jechał 28 minut, tak dla odmiany). Do zamku miało być 10 minut piechotą, było 20. Tak, dobrze myślicie, pocałowałam klamkę. Wpuścili mnie tylko na ogrody, ale wiele ich nie zobaczyłam, bo w momencie jak przekroczyłam chrzanioną bramę, zerwała się ulewa. Wracałam wkurwiona i przemoczona.

Po trzecie:
To, że magisterkę napisałam (i obroniłam) z ponad rocznym opóźnieniem, dziwnym już dla mnie nie jest – wszystko zdaję się robić w życiu nieco wolniej od reszty, ale dobrze mi z tym. Tylko kto by pomyślał, że najtrudniejszym elementem całej tej zabawy będzie nie samo napisanie tych 60 stron, ale złożenie ich w terminie do sekretariatu. Zaczęło się od tego, że nie potrafiłam wgrać pracy do usosa (usos to zło) – na dobrą drogę nakierowała mnie mądrzejsza koleżanka z pracy, ale praca i tak spędziła dwa dni w eterze, bo nie kliknęłam tam gdzie trzeba. A jak już dostałam zielone światło do drukowania i zaniosłam dwa gotowe, świeże, ciepłe, pięknie oprawione egzemplarze do sekretariatu, to okazało się, że… wydrukowałam zły plik (znowu źle kliknęłam) i bez magicznych numerków u dołu każdej strony praca nie może zostać zaakceptowana. Tak, drukowałam i oprawiałam po raz drugi, brawo Ania.

Po czwarte:
Sytuacja świeża, bo z dziś. Bristol. Dwa Pecki i Norbert (trochę naszą obecnością poszkodowany) idą do knajpy na pierwszy w życiu Sunday roast. Wybieramy przyjemnie wyglądający, świąteczny pub. Dopytujemy się o ceny, zamawiamy trzy porcje i po szklance cydru. Norbert płaci za to wszystko kartą, a pan polewa nam cydru – zanim jednak Norb schował paragon do kieszeni, a my ze szklankami w rękach ruszyliśmy szukać wolnego stolika, gdzieś z otchłani kuchni wybiegł chuderlawy pan i oświadczył, że nic z tego naszego jedzenia nie będzie, bo nie mają wystarczająco dużo wołowiny. Nie żebyśmy właśnie stracili cenne dwadzieścia minut (bo się Wojtkowi na lotnisko spieszyło) na nic. Aczkolwiek nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo zamiast roastu zjadłam dziś najlepszą pizzę w życiu.

Po piąte: 
Na cztery podróżujące osoby, trzy z nas noszą włosy koloru blond. Nie trzeba tutaj wielkiej matematyki, żeby wiedzieć, że coś musiało pójść nie tak. Zaczęło się niewinnie: wysiedliśmy z autobusu przed czasem, żeby na pół godziny utknąć na śmierdzącej stacji metra w Budapeszcie, gdzie wystaliśmy swoje w trzech różnych kolejkach, do trzech różnych automatów: żaden nie przyjmował pieprzonych papierków. Pani w kiosku obok nie zgodziła się rozmienić pieniędzy, więc ostatecznie kupiliśmy najtańsze bilety kartą i pojechaliśmy szukać szczęścia na kolejnej stacji: na trzy kolejne automaty, jeden przyjmował papierki, alleluja! Później głodni pojechaliśmy na langosze, gdzie pani w okienku nas poinformowała, żebyśmy wrócili o 8, bo jeszcze mają zamknięte (szczegół, że trzy osoby za ladą wpierdalały sobie pizze). Była 7.30, a na 8 mieliśmy być na wynajmowanym mieszkaniu – tyle z jedzenia. Innym razem chcieliśmy zasięgnąć informacji w służącym do tego punkcie: pani nie zrozumiała mojego zajebiście trudnego angielskiego i wprowadziła nas w błąd. Ale to tam nic, bo dzień później, pięć minut po tym jak przechodziliśmy koło tego budynku (dwa bloki od naszego) z Kubą idąc na zakupy, jebła bomba (najpierw mówili, że to gaz, ale ostatecznie okazało się, że to domowej roboty bomba była) i odcięto nam drogę dojścia do mieszkania na pozostałą część wyjazdu.
Jedźcie ze mną za granicę, gwarantuję wam przednią zabawę!