17/12/2016

Ze szczytu łatwiej w przepaść

To, że nie jestem łatwym człowiekiem, wie każdy, kto kiedykolwiek podjął się próby zaprzyjaźnienia ze mną. A już najlepiej wiedzą o tym moi rodzice i brat, którzy mieli (nie)szczęście mieszkać ze mną pod jednym dachem przez długie lata. Jako człowiek impulsywny, gwałtowny, a przy tym nadwrażliwie emocjonalny, mam tendencję do przeskakiwania z jednej emocji do drugiej z prędkością światła: z histerycznego szlochu do zapierającego dech w piersiach, szaleńczego śmiechu i z powrotem, po drodze najpewniej zahaczając o mój ulubiony wkurw. Nikt nigdy nie nazwał mnie osobą spokojną – na pierwszy rzut oka czasem sprawiam wrażenie grzecznej i ułożonej (głównie przez okulary), ale to tylko pozory, które stosunkowo szybko obalam. Fakt faktem, moja ekspresywność często zaprzecza mojej mocno rozwiniętej introwertyczności, i odwrotnie, co jest źródłem niekończącego się chaosu – nie tylko w mojej głowie i życiu, ale również w życiu każdego, kto w jakimś tam stopniu pozwolił mi stanowić jego część.


O dziwo, zaakceptowanie tej mojej mocno kontrastującej osobowości idzie mi o wiele sprawniej niż osobom wokół. Co bynajmniej nie oznacza, że to proces bezbolesny; daleko mu do takiego. Moja osobowość daje w kość tak samo innym, jak i mnie samej. Ba, mnie bardziej, bo – jakby nie było – ja nie mogę tak po prostu wyjść i zatrzasnąć za sobą drzwi. I może stąd ta sprawność: bardziej konieczność niż umiejętność. Koniec końców, zaakceptowanie i nauczenie się z tym emocjonalnym rollercoasterem żyć, to moja jedyna opcja.
Wiadomo, że jak mnie za tą gwałtowność ochoczo tępiono (w pewnych kręgach tępi się dalej), to i ja siebie tępiłam. Na szczęście w porę się opanowałam i zamiast samą siebie z zaciekłą nienawiścią zwalczać, zaczęłam dogłębnie analizować, a potem wreszcie rozumieć. I nie mówię że nie, bo zaiste skomplikowany kieruje mną mechanizm, ale wbrew pozorom nie jest to maszyneria czystego przypadku. W jakiś pokrętny sposób to wszystko ze sobą współgra.
Nie trwało długo zanim dostosowałam swoją życiową filozofię do wybuchowego charakteru (a nie odwrotnie, choć przyznaję, że jedno ciągle rzeźbi drugie). Jasne, wciąż istnieją sfery wymagające wielu zmian i ciężkiej pracy, ale moje filary już stoją, oparte na prostym fakcie, że – czy się to komuś podoba czy nie – tak jak mój charakter przypomina górską kolejkę, tak moje życie bardziej przypomina ekstremalną przeprawę po górach niż relaksujący spacer brzegiem uśpionego morza. Wspinam się na te swoje szczyty, schodzę z nich, przemierzam doliny i wspinam się na kolejne. A czasem, zachwycona widokiem z góry, tracę równowagę i spadam w przepaść. Bo w tym cały szkopuł: ze szczytu o wiele łatwiej jest spaść w dół.
 Czytałam kiedyś artykuł (nie pamiętam gdzie, czyj, kiedy i w jakim języku), w którym autor pisał o swoich szczytach i przepaściach, dochodząc do słusznego wniosku, że skoro jedno zależne jest od drugiego, to, choć tych swoich przepaści jawnie nienawidzi, za nic w świecie by z nich nie zrezygnował. Mam dokładnie tak samo: moje emocjonalne doły zawsze idą w parze z emocjonalnymi szczytami i jeśli miałabym zrezygnować z tych szczytów tylko po to by pozbyć się dołów… absolutnie nie ma takiej opcji. Zresztą, co by znaczyły te wszystkie szczyty gdybym nie wdrapywała się na nie z samego dołu?
Trudno stwierdzić czy to ja wybrałam taką drogę, czy to ona wybrała mnie, ale to właśnie nią (świadomie!) przez życie kroczę – przez te góry i doliny. I choć łatwo nie jest, to za nic w świecie bym tej swojej górskiej drogi na nizinną nie zamieniła. Bo być może i na nizinach łatwiej jest się osiedlić, ale to góry dostarczają wrażeń, od których szybciej bije serce. A jak bije, to czuję, że żyję.