30/11/2016

2016: kadry listopadowe

Listopad (zgodnie z planem) był przełomowy – na jakiś czas przeprowadziłam się do innego miasta. Kraju nawet. A wszystko zgodnie z obietnicą, którą złożyłam sobie w maju: że jak już do stolicy Anglii wrócę po raz czwarty, to na pewno na dłużej. No i jestem. Po prawie czterech tygodniach na obczyźnie.
 
Zakochana jeszcze bardziej. Tak, mam dla was skandalicznie dużo kadrów. Ale bardziej zminimalizować ich liczby już nie potrafię. Miłość nie zna granic.


Stres przed-wyjazdowy był ogromny: nagraną miałam tylko rozmowę o pracę, cała reszta kompletnie w ciemno. I jechałam sama. Całkiem, kurwa, sama. Nie pamiętam, kiedy ostatnio się tak stresowałam. Ale był to stres mobilizujący.
W pierwszych dwóch dniach otrzymałam (bardzo mi potrzebne) wsparcie od moich nowych, hostelowych koleżanek: Australijki (oczywiście) Renee i Rumunki Roxy, które mocno dopingowały moje burzliwe poszukiwania pokoju.
Pokój znalazłam, pracę dostałam (nieszczególną, ale karmią dobrze i weekendy mam wolne, więc narzekać nie zamierzam), no i mam to, o czym zawsze marzyłam: wszystkie te jarające mnie drobiazgi na wyciągnięcie ręki. Wystarczy, że wyjdę z domu. I nigdzie, absolutnie nigdzie nie muszę się z ich zaliczaniem spieszyć. Rozkosz!
Korzystając z pogody (która jest oczywiście kapryśna) i najpiękniejszej pory roku, robię sobie nieśpieszne turnee po londyńskich parkach, i dlatego też, motywem przewodnim moich listopadowych kadrów jest, oczywiście, malownicza jesień.




Powyżej St James’s i Green Park.
Wieczorami (o ile jeszcze mam siły) lubię sobie popatrzeć na Parlament i Big Bena. Nie wydaje mi się, żeby ten widok kiedykolwiek przestał mnie zachwycać.




A w deszczowe dni bardzo niespiesznie zwiedzam muzea. Choć, o dziwo, w pełni deszczowych, wolnych dni miałam do tej pory… cóż, jeden.  
Na moją drugą londyńską niedzielę zapowiedzieli piękną pogodę, więc zerwałam się skoro świt, żeby obfocić wymarzony wschód słońca.




Udało się. Było cudnie.
Zresztą w tym świetle nawet puszka po Coli wypada malowniczo.
Zdecydowanie będę częstym gościem na Primrose Hill.




Wszystkie parki w Londynie są piękne (szczególnie jesienią), ale do mnie (póki co) najbardziej przemawia Regent’s Park. Już zwłaszcza w porannym słońcu.






Popołudniem wybrałam się na długi spacer wzdłuż kanału – z Camden Town przydreptałam aż do Little Venice. Długi, ale satysfakcjonujący spacer.






Odkryłam też, że w pobliżu mojego domu jest niemniej urokliwy park niż te w samym centrum.




Nazywa się Gladstone Park, bo swego czasu pomieszkiwał tu Gladstone (i Twain, jak się okazuje): w posiadłości na szczycie Dollis Hill.
Dziś zostały po niej tylko ruiny.
Mówiąc szczerze, nie spodziewałam się, że taką perełkę będę miała dwa kroki od domu.
Hyde Park jesienią też daje radę.






W maju jeszcze bredziłam, że londyńskie parki to tylko wiosną, ale… nie widziałam ich jesienią, ot co. Tonę w tych jesiennych ujęciach!


Po niecałych trzech tygodniach wreszcie ujrzałam dwie znajome, przyjazne mi twarze, które przyturlały się do Londynu z Krakowa – no i wreszcie mam co, z kim i jak!




I znowu St James’s Park.






Spóźniłam się trochę na obfocenie Greenwich Park w blasku zachodzącego słońca… ale zakładam, że to jeszcze nic straconego.


A jak już będę bogata, to zamieszkam w okolicach Notting Hill. Za każdym razem jak wybieram się tam na spacer, mój zachwyt jedynie rośnie. 


Kyoto Gardens w Holland Park. Ładne!


Poza rybami, wokół nóg przewijają się tam też pawie.
Jak widać na załączonym obrazku: bogata t0 ja jeszcze nie jestem, ale szczęśliwie Londyn ma też sporo do zaoferowania biedakom… stąd te parki (i darmowe muzea).
W grudniu finansowo na pewno będzie lepiej, bo najgorsze już przetrwałam.
PS. Obiecuję, że to pierwsze i ostatnie tak obszerne kadry. W grudniowych się streszczę!