18/11/2016

No i co teraz?

Przyznaję szczerze: przez ostatnie tygodnie byłam tak bardzo pochłonięta własnymi dramatami związanymi z rozpoczynaniem „życia” w nowym miejscu, że kompletnie nie interesowało mnie to, co dzieje się na globalną skalę. Ale gdy emocje zaczęły opadać, a w metrze wreszcie mogłam się skupić na czymś innym niż własnym stresie, sięgnęłam po Evening Standard. Akurat świeżo po wyborach w U.S. Obok krótkiej relacji o tym jak Trump może zaszkodzić kobietom, krzyczał na mnie nagłówek o Brexit’cie. A gdy wróciłam do domu, na fejsie czekał na mnie artykuł zatytułowany “history tells us what may happen next with Brexit & Trump”. I bynajmniej nie była to optymistyczna prognoza.
Nie żebym dobierała sobie do głowy, ale… zaczynam się bać.


Wszystko to zaczyna mi przywodzić na myśl krótki prolog do Orwellowskiego świata. Z tyłu głowy tli mi się przeczucie (potwierdzone wyżej wspomnianym artykułem), że cofamy się do lat trzydziestych ubiegłego wieku. Pierwsze pęknięcia już widać i pozostaje tylko czekać aż wszystko dupnie i pogrążymy się w kompletnym chaosie, gdzie rozsądek i zdrowe zmysły zmuszone będą do egzystencji w kanałach. Wszystkie obawy Orwella odżywają u mnie na nowo. I to, o ironio, akurat w momencie, gdy planowałam się na to wszystko wypiąć tyłkiem i po prostu robić swoje. Planowałam, bo – jak się okazuje – chcąc być aktywnym, przed polityką (a już tym bardziej przed zataczającą koło na naszych oczach historią) uciec się nie da. Nie dlatego, że samemu chce się w niej siedzieć (brońcie niebiosa), ale dlatego, że to ona zaczyna się nam niebezpiecznie wpychać do życia. Zresztą, jak to mówił Orwell: brak zainteresowania polityką jest samo w sobie postawą polityczną.
Trudno zresztą żeby dołujące myśli nie odwiedzały mojej głowy i nie nakręcały spirali obaw, skoro od lat jestem zagorzałą fanką Muse (a przypomnijmy: ich ostatni album jest o ludzkich dronach, przedostatni o postępującej w świecie i gospodarce entropii, a przed-przed ostatni bezpośrednio nawiązuje do dystopii Orwella…), lubuję się w dystopii zarówno w prozie jak i w filmie, a przez ostatni tydzień z wypiekami na twarzy obalałam najnowszy sezon Black Mirror. Logiczne, że więcej mam w głowie negatywnych aniżeli pozytywnych skojarzeń z przyszłością.  
Dwa dni po przeczytaniu rzeczonego artykułu i przewertowaniu dwóch kolejnych numerów Eevening Standard, w deszczową sobotę, w ramach eksplorowania, wybrałam się do New Tate Modern, zmierzyć się ze sztuką współczesną (taki mój substytut wtorkowych wizyt w MOCAKu). Jako że nigdzie mi się tym razem nie spieszy, obeszłam niespiesznie tylko jedno piętro. I to wystarczyło, żeby moje obawy rozbłysły nowym, pulsującym światłem. Zapowiedzi czającego się za rogiem zła, widzę teraz niemal wszędzie. Nagle zdzielił mnie po twarzy ogrom politycznego ładunku zawartego w większości prezentowanych tam prac. Niemy (a jednak wyraźny) protest, uchwycony w fotografiach, napisach, rzeźbach, kształtach, projekcjach i obrazach, wymierzony jest zazwyczaj w nienawiść – niby inną, bo z różnych krańców świata i o rzekomo odmiennej genezie, a jednak tą samą. Nienawiść człowieka do człowieka. W niezrozumienie. Strach. Odizolowanie.

[Five Day Forecast, 1991, Lorna Simpson]

Tutaj oglądam sztukę burzącą granie, a tam, za tymi masywnymi, brązowymi ścianami polityka stawia je z powrotem, i to w imię czego? Odbudowania domniemanej wielkości? W obronie zagrożonej przynależności? Złuda-obłuda, przecież my znowu maszerujemy wprost w paszczę nacjonalistycznego totalitaryzmu. I co nas tam czeka? Kolejny Wołyń? Sąsiad sąsiadowi, bo nie ta krew w żyłach płynie? Druga Hiroszima? Kolejny Holocaust? Reakcja łańcuchowa? Kolejny wylew niekontrolowanej nienawiści rzygający destrukcją na prawo i lewo, zamiast wzajemnego szacunku i dialogu? Znowu…? Po co, na co, dlaczego…? Halo, czy ktoś tu jeszcze w ogóle racjonalnie myśli?
Z podzielonej Polski można było jeszcze uciekać. Z podzielonego świata będzie trochę trudniej, bo Mars wciąż istnieje bardziej w świecie science fiction niż tym realnym.
No więc… co teraz?