25/11/2016

Wszystko albo nic

Kayah, w wywiadzie dla Łukasza, powiedziała jedno ważne zdanie, pod którym chętnie się podpisujęwolę nic niż nic. Bo tej nicości odmiany są różne. I choć dla niejednego stanowi to niewytłumaczalną zagadkę, wiem, że są i tacy, którzy w mig załapią, o czym mówię. Mówiąc prostszym językiemwybieram nic zamiast „czegoś”. Bo albo wszystkoalbo nic. 
Ze swojego skromnego doświadczenia wiem bowiem, że (póki conic nauczyło mnie o wiele więcej niż „coś”. I między innymi dlatego, w pełni świadomie, „coś” sobie odpuszczam i obstaję przy szeroko pojętym niczym (co, oczywiście, znowu zajeżdża filozofią Sartre'a).  


Niewykluczone, że moje przekonanie to konsekwencja tego, że z biegiem czasu nauczyłam się radzić sobie z „niczym” lepiej niż z „czymś”. Lub, innymi słowy, tak długo obcowałam z „niczym”, że napotykające mnie „coś” zazwyczaj kompletnie rozmija się z moimi (wygórowanymi oczywiście) oczekiwaniami i nadgorliwymi wyobrażeniami. Jasne, nie jeden mi powtarzał, powtarza i pewnie już zawsze powtarzać będzie, że powinnam te swoje oczekiwania (już szczególnie w stosunku do mężczyzn) czym prędzej obniżyć, bo inaczej zostanę sama jak palec itd., itp. Jeszcze jakiś czas temu te uwagi mnie ruszały, a nawet pchały do bezowocnych prób obniżenia lotów, teraz już tylko irytują. Bo przez krótką chwilę rzeczywiście próbowałam się do tych złotych rad dostosować i uwierzcie: jedyne, czego mnie to całe próbowanie nauczyło, to że nie warto się poddawać. Nie warto niczego obniżać, a już na pewno nie wbrew sobie. Warto za to chcieć, warto walczyć, warto się wspinać, warto nawet upadać na ten przysłowiowy krzywy ryj, a potem wstawać i zbierać te miliony kawałków. Chociażby ciągle od nowa. I próbować dalej. Przeć do przodu, choćby milimetr za milimetrem. 
Zresztą, gdy mówię, że chcę więcej, to bynajmniej nie chodzi mi o to, żeby mieć to więcej, to „wszystko albo nic” od razu. W ogóle nie o „mienie” mi się tu rozchodzi, ale o chcenie. Nie cel, a sam proces. Bo nic mnie w życiu nie pchało do działania bardziej jak właśnie to wewnętrzne chcenie. Ten brak zgody na fuszerkę. Te popieprzone, wygórowane wymagania właśnie. Które, żeby nie było, wcale nie są sprecyzowanymi konkretami. Bynajmniej. 
Ale tak jak wciąż mogę nie wiedzieć czego chcę, tak wiem już całkiem dobrze (ba, każdego dnia coraz lepiej) czego nie chcę. I jedną z tych (wielu) rzeczy jest „coś”. To niezdefiniowane (lub zdefiniowane zbyt łopatologicznie), niewyraźne „coś”, co nie daje mi nic, a przynajmniej nie to, czego chcę i potrzebuję. Prawda jest bowiem taka, że wcale nie trzeba się wysilać, żeby mieć „coś” – prędzej czy później samo się pod ręce nawinie. Przykre statystyki dowodzą, że większość ludzi (szczególnie przekraczający pewną barierę wiekową) się tym „czymś” w życiu zadowala. Ot, jak człowiek jest młody, głupi i z wygórowanymi ideałami to jeszcze walczy, a potem dorasta i… się poddaje. Tymczasem, w mojej głowie (aktualnie, bo nie twierdzę, że będzie tak zawsze), to obcowanie z niczym zdaje się wymagać więcej wysiłku. Być może nawet odwagi. Jedni nazwą to głupotą, inni niedojrzałością lub irracjonalnym działaniem, ale dopóki wybieram nic zamiast czegoś świadomie i z poczuciem misji, wiem, że wybieram dobrze. 
Oczywiście, takie podejście ma swoje pulchne plusy i masywne minusy, bo przesunięte do ekstremu sprawia, że gonisz za niemożliwym i ewentualnie rzeczywiście kończysz sam jak palec. Ale szczerze? Ja mam dopiero 25 lat i wciąż za mało doświadczeń na karku, żeby już teraz (na samym wstępie!) dać się stłamsić. 
Halo, jak nie teraz mam gonić za tym wymarzonym wszystkim, to, kurwa, niby kiedy?