04/11/2016

Blessing in disguise

Wszyscy wiemy co to strach, prawda? Bać się – ludzka rzecz. Ja boję się bardzo i to częściej niż mogłoby się wam wydawać. Bałam się, gdy szłam do nowej klasy (za każdym razem). Bałam się, gdy zdawałam maturę. Bałam się, gdy, po raz pierwszy sama, jechałam do Londynu. Bałam się swojej pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej (i w sumie słusznie). Bałam się, mojej pierwszej rozmowy po angielsku przez skype. A potem przez telefon. Bałam się, gdy musiałam zakończyć dwie ważne w moim życiu relacje. Bałam się, że nie znajdę pracy. I dziś wciąż się boję. Że od tego deszczu, pędu i samotności dostanę albo kompletnego pierdolca albo ciężkiej depresji. Boję się rozczarowania: ludźmi, miejscem, sobą. Boję się stagnacji. Boję się, że nikt nigdy… a co ja wam będę owijać w bawełnę: ciągle, bez przerwy się boję!
Ale pomimo tego strachu kupiłam bilet, spakowałam plecak i wsiadłam w samolot.


Boję się działać, ale działam, się bojąc. Ten strach tam jest i wiem, że nie zniknie, że na miejsce wszystkich starych lęków przyjdą jakieś nowe. Bo nie w tym rzecz, żeby się nie bać. Rzecz w tym, żeby się temu strachu nie dać. Żeby robić to wszystko nie pomimo, ale razem z nim. Żeby go oswajać, akceptować. Bo jakby tak teraz spojrzeć za siebie: wszystko to, czego najbardziej się w życiu zrobić bałam (a i tak to zrobiłam), okazało się… albo jedną z najlepszych decyzji w moim życiu, albo obrzydliwie przydatną lekcją. Wniosek? Strach to często dobry znak. A jeśli już nawet nie dobry, to chociaż naturalny, szczególnie przy jakiś życiowych zakrętach. Naturalny i zdrowy, o ile tylko nie hamuje cię przed działaniem.
Mnie już nie hamuje. Ja się boję (w chuj), ale ryzykuję. Bo może jestem głupia i naiwna. Albo odważna. Albo po prostu nie mam nic do stracenia. Tak czy siak, mój stosunek do strachu ewoluował z postawy „ni chuja, boję się” na mniej paraliżujące „boję się, i chuj”. 
To zabawne jak czasem wszystko, tak z dnia na dzień, z minuty na minutę, potrafi mi się złożyć w głowie w logiczną całość, której wcześniej za nic w świecie nie byłam w stanie dojrzeć. To są momenty, dla których wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny i wszystko ma jakiś cel. Tak, pisałam wam tydzień temu, że na pewno dojdę do tego wniosku. No i dochodzę.
Przez długie lata wmawiałam sobie (czy też podświadomie mi wmawiano), że coś musi być ze mną nie tak, skoro nie potrafię znaleźć sobie chłopaka (i tu, standardowe już wtrącenie: nie żebym kiedykolwiek celowo go szukała). I naprawdę ciężki musi być ze mnie przypadek, jeśli pomimo prób wciąż nie potrafię zatrzymać przy sobie jakiejś większej grupy przyjaciół.
A potem pomyślałam sobie o tych wszystkich samotnie podróżujących po świecie ludziach, których pokaźną liczbę miałam okazję poznać przez ostatni rok, i dzięki którym sama dziś wyjeżdżam. I dotarła do mnie ta oczywista oczywistość: może ja wcale nie bez powodu zawsze byłam / jestem sama. Może nie bez powodu mi nigdy nie wyszło. Jasne, przez lata mnie to uwierało, martwiło i zastanawiało. Bo siedziałam na tyłku, obserwowałam ten cholerny timeline na facebooku i czułam, że coraz bardziej odstaję, a temu odstawaniu bardzo daleko jest do rodzaju buntowników, których podziwiam.
Gdy patrzę na mój mały, wypakowany po brzegi plecak, dociera do mnie, że to wszystko prowadziło do tego właśnie momentu. Przecież gdybym była w stałym związku i miała za sobą paczkę zgranych przyjaciół, z którymi bardzo chcę spędzać każdy wolny weekend, to jest więcej niż pewne, że wyjeżdżanie z tego kraju byłoby gdzieś na szarym końcu listy moich priorytetów. A znalazło się na jej szczycie właśnie dlatego, że byłam i jestem sama; że kilka relacji z hukiem mi się w życiu rozleciało, że nigdy nie udało mi się zbić do kupy zgranej grupy przyjaciół (choć, jak wspomniałam w kadrach, mam wokół siebie kilku naprawdę wspaniałych ludzi, którzy mocno mi kibicują). I wiem, że to dobra decyzja. Dla mnie tu i teraz. Bo własna i świadoma. Bo się boję i ryzykuję. Bo się nie poddaję. Bo wciąż chcę więcej i będę po to więcej sięgać jak najdalej, nawet jeśli upadając mogę obić sobie nie tylko dupę, ale i twarz. Podejmuję to ryzyko.
Wyrosłam, przemyślałam, ale wciąż się dużo uczę. Kochać i tą miłość okazywać. W pierwszej kolejności sobie, dopiero potem innym. Bo w drugą stronę mi się to po prostu nie klei.
Dlatego wyjeżdżam dla siebie, walczę dla siebie i upadać też będę dla siebie.
I podnosić się będę (jak zajdzie potrzeba) też dla siebie.