28/08/2015

A little bit of luck in my bad luck

W mojej rodzinie utarło się twierdzenie, że nasze nazwisko, w zawiłym języku losu, oznacza pecha. Szczęśliwie jednak pecha raczej niegroźnego, bo zawsze z drobną dozą szczęścia.
Wielu jest znajomych, którzy twierdzą, że przesadzam i takim gadaniem tylko niepotrzebnie na siebie ów pech sprowadzam. Cóż, mam im do zakomunikowania jedno: pogadajcie sobie z moją rodziną, wysłuchajcie litanii niekończących się anegdot, a potem spróbujcie przeżyć ze mną tak gdzieś z rok, a przyznacie nam rację. Bo trzeba się Pecka nazywać.


Trudno stwierdzić, kiedy miało to swój początek. Może zaczęło się w kwietniu 1988 roku, gdy Dziadzio pojechał na wycieczkę z zakładu pracy do Helsinek z zamiarem przehandlowania alkoholu zakupionego za bony na strefie bezcłowej. Plan wycieczki wydawał się bez zarzutów, dopóki w porcie w Helsinkach nie okazało się, że organizatorzy przegapili konieczność załatwienia uczestnikom wiz, a butelki alkoholu zostały wpisane do deklaracji cłowej. I tak Dziadzio, wraz z innym nieszczęśnikami, utknął na 48 godzin na promie w porcie, grając w ping ponga i opróżniając kolejne butelki Walkera, z daleka podziwiając panoramę Helsinek (którą uwieczniono – razem z przystojnym Dziadziem – na powyższym zdjęciu).
Mniejsza zresztą o początek. Fakty są takie, że ów pech ma w zwyczaju się w naszych życiach od czasu do czasu uaktywniać – zarówno w mniejszych, jak i większych sprawach. Stąd wszystkie te wykolejone tramwaje, odwołane spektakle, popsute napisy w operze, odwołane i opóźnione loty, pozamykane knajpy, długie kolejki, czerwone światła i wadliwe sprzęty.
Nawet moje niedawne przejścia z Komunikacją Miejską w Krakowie automatycznie przywodzą mi na myśl pewną pamiętną podróż z Tarnowa do Krakowa, która trwała przeszło cztery godziny i kosztowała PKP trzy różne lokomotywy. Ostatecznie zaś przeładowali nas do zupełnie innego pociągu i do celu, po ciężkich a trudnych, szczęśliwie dotarliśmy.
Apogeum tego naszego rodzinnego pecha zdało się przemknąć latem 2011 roku. Moi rodzice razem z bratem (ja zostałam w domu), spędzając miesiąc w Stanach Zjednoczonych, wybrali się na jedną jedyną samodzielną wycieczkę: zarezerwowali sobie autobus w dwie strony na 23 sierpnia i pojechali zwiedzać Waszyngton. Jednym z pierwszych przystanków na ich drodze było mauzoleum Lincolna. Przysiedli sobie na schodkach zwracając wzrok w stronę pomnika Waszyngtona, gdy kamienne schody zaczęły się pod nimi ruszać. Bo wtedy akurat, pierwszy raz od iluś tam lat, do Waszyngtonu zawitało tak potężne trzęsienie ziemi. W efekcie nie zwiedzili żadnego muzeum, a obiad musieli zjeść w McDonaldzie, bo prezydenckie miasto zamknięto na trzy spusty podejrzewając najpierw atak, a potem wielofazowe trzęsienie. Dwa tygodnie później odwołali im samolot powrotny, bo do Nowego Jorku zmierzała kapryśna Irenka, podtapiając Manhattan. Ale na tym nie koniec, bo w drodze do Polski, gdzieś w okolicach Paryża, zgubili im (wyładowane prezentami i zakupami z całego miesiąca) bagaże, co akurat okazało się szczęściem w nieszczęściu, bo mnie w drodze na lotnisko (trzeci samodzielny kurs autem w moim życiu) wpakował się w tyłek tir, zasadniczo miażdżąc bagażnik (więc i tak nie byłoby ich gdzie wsadzić). A cała seria tych wakacyjnych wypadków skończyła się wymianą zamków w drzwiach wejściowych, bo bagaże po tygodniu wróciły bez kluczy w środku.
I tak się właśnie ten nasz peszek kołem toczy.
Wyjść wcześniej na tramwaj, żeby się wreszcie na spotkanie nie spóźnić i zostać z niego wyproszonym, bo, oczywiście, zdarzyła się awaria? Iść na wino w plenerze i natknąć się na dziesiątki stacjonującej straży miejskiej? Wyjść z tramwaju po półgodzinnej podróży i zostać zmoczonym przez 10 minutowe (idealne na dojście z przystanku do mojego mieszkania) oberwanie chmury, gdy na ramieniu masz laptopa? Iść po płytę i wrócić z pustymi rękami, bo albo im padnie system albo ostatnią płytę kupił pan przed tobą (ewentualnie zapomnisz swojego pinu i zablokujesz całą kasę)? Bardzo, bardzo w moim stylu.
Nie wspominając już o mojej wrodzonej nieporadności, która pozwoliła mi przywieźć z Niemiec całą barwną kolekcję siniaków, a dzięki której każde kolejne prasowanie odznacza się na moim ciele malowniczą blizną (dlatego właśnie unikam prasowania jak ognia – i to całkiem dosłownie). I nie pozwólcie mi wchodzić na temat delikatności, bo będę zmuszona przyznać się do rzeczy, które ostatecznie odstraszą ode mnie każdą żywą istotę.
Ale, wbrew pozorom, to wcale nie jest tekst, w którym narzekam na swoje felerne nazwisko. To jest tekst, w którym się tym naszym pechowym nazwiskiem trochę chwalę. Dlaczego? Bo to jest naprawdę zajebisty materiał: nie tylko na niekończące się anegdoty, ale i świetny do ubarwiania życia swoim fikcyjnym bohaterom. Bo co jak co, ale życiowe sytuacje komediowe opisuje się najlepiej. Zwłaszcza, gdy się Pecka nazywasz.