07/08/2015

Bo czasem bywa źle. Bardzo źle.

Przed lekturą polecam zajrzeć TUTAJ – stary artykuł, ale bezpośrednio popchnął mnie do napisania tekstu poniżej. Który niejako łączy się z wypaczoną rozpaczą.

Co byście powiedzieli, gdybym wam oświadczyła, że należę do grona osób, które nie radzą sobie z życiem? Do tych, które raz zderzywszy się z rzeczywistością, nie mają siły już więcej próbować? Które nie radzą sobie z porażkami do tego stopnia, że spędzają całe noce na spazmatycznym szlochaniu w poduszkę, a potem jeszcze przez bity tydzień nie mają ni to siły ni chęci wychylić nosa z domu, bo nawet ubranie się i wymycie zębów zdaje się ich przerastać? Które na każdą życzliwą radę zmartwionych znajomych znajdą dziesięć konkretnych i poważnych powodów dla których nie mogą się do niej zastosować? Bo przecież na wszystko można opowiedzieć negatywnie. Szczególnie, gdy jest źle. I to źle nie gdzieś tam na zewnątrz, ale właśnie tutaj, w głowie. Bo to zewnętrzne „źle” przychodzi nam zagłuszyć o wiele łatwiej niż to wewnętrze. Czyż nie…?


Jak pierwszy raz, przy akompaniamencie wódki z sokiem pomarańczowym, zaczęłam o swoim kryzysie (a więc wewnętrznych problemach) otwarcie opowiadać bliskiej koleżance, nie bardzo mogła uwierzyć, że słyszy to z moich ust. Ana, weź, przecież to totalnie jak nie ty!
I wcale mnie specjalnie jej reakcja nie zdziwiła, bo tego się właśnie spodziewałam. Obawiałam nawet. Ba, dusiłam się w sobie przez blisko dwa lata zanim w ogóle odważyłam się (z pomocą wódki) w końcu komuś o tym opowiedzieć: czułam się zawstydzona, zmartwiona i nieco wręcz przerażona faktem, że ktoś z tyłu głowy zaczyna przejmować nade mną kontrolę.
Zresztą co tu dużo mówić, chyba nikomu nie przychodzi łatwo mówić o tym, że bywa źle. A już w szczególności, gdy na co dzień usiłujesz kreować się na człowieka aktywnego, pełnego pasji i pozytywnej energii. Bo takiemu przecież egzystencjonalnych kryzysów mieć nie wypada, prawda? Słabości powinno się zachowywać tylko i wyłącznie dla siebie.
Otóż nieprawda. Przemilczenie tego kryzysu (po raz drugi) byłoby z mojej strony zwykłym podporządkowaniem się panującym wokół schematom. Którymi przecież gardzę. Bo mimo całej tej internetowej propagandy i wszechobecnej nagonki na uśmiech, a nawet mimo moich osobistych przekonań, doskonale wiem, że nie można być szczęśliwym non-stop. Permanentny optymizm jest szkodliwy w takim samym stopniu, jak wieczny pesymizm.
Dlatego jestem tu i przyznaję się do tego, głośno i wyraźnie: jestem w proszku. Mam kryzys egzystencjonalno-osobowościowy. Który potrafi trzymać mnie w oknie, ze wzrokiem wbitym w te kilka gwiazd widocznych z Ruczaju, niemalże do bladego świtu. Który wyciska ze mnie łzy nad opustoszałym brzegiem rzeki. Który sprawia, że słuchawki przyrastają mi do uszu, a jedna smętna piosenka z miejsca zostaje moim jedynym prawdziwym przyjacielem. Który sprawia, że mam ochotę krzyczeć i niszczyć, najprędzej samą siebie. Który przywołuje myśli, o które nigdy w życiu bym siebie nie podejrzewała. Który sprawia, że przestaję wierzyć w lepsze, nowe jutro. Który wsadza mi do głowy kryzysowe sny, które – jak na złość – rano doskonale pamiętam. Który sprawia, że staję się biernazrozpaczona i totalnie nie do zniesienia.
Nie jestem z tej mojej rozpaczy dumna, ale się jej nie wstydzę. Dlaczego? Bo wiem, że na końcu tej iście żałosnej drogi czekają na mnie wnioski i lekcje, które – choć na pewno nie bez bólu i ciężkiej walki z samą sobą – w jakimś stopniu udoskonalą moje życie. Bo wiem, że choć to psychicznie wykańcza, to w efekcie końcowym i tak mentalnie wzmacnia.
Wierzę w to, co napisane zostało w zalinkowanym na początku artykule: może kryzysy nie są dla wszystkich, ale kryzys odpowiednio przepracowany stanowi świetny grunt pod zmianę. Na lepsze. Bo to wewnętrzne „bardzo źle” może być kolejnym krokiem w stronę większej, bardziej świadomej autonomii. A ta buduje od środka.
Poza tym: przecież nikt nigdy nie mówił, że będzie łatwo, prawda...?