17/07/2015

Wypaczona rozpacz

Tekst tematycznie trochę powiązany z TYM. I tym.

Słowem wstępu: nie uważałam na wykładach z historii filozofii, bo wykładowca miał (cytując innego ekstrawaganckiego nauczyciela, który stanął na mojej licealnej drodze) inteligencję na poziomie jeża. A jako że nie dało się go słuchać, poranne wykłady w znienawidzone środy spędzałam głównie na zakuwaniu końcówek odmian do, iście niezbędnej w życiu studenta filologii angielskiej, łaciny (bynajmniej nie podwórkowej). Produktywnością ani kreatywnością się nie popisałam, ale przynajmniej łacinę zaliczyłam. Filozoficzna ignorancja kopnęła mnie za to w tyłek zaraz po obronie, więc postanowiłam liznąć ją na własną rękę. Co prawda „Świat Zofii” wciąż jeszcze (nadgryziony) leży na mojej półce, ale wreszcie do finiszu doprowadziłam książkę poleconą przez kuzynkę (którą gorąco pozdrawiam): “Życie, Etyka, Inni”.


Nie żebym chciała tu teraz wyjść na jakiegoś wielkiego intelektualistę: wszak wspomniany tytuł mordowałam fazami przez bite dwa lata (!), a część przedstawionych tam zagadnień była dla mnie kompletnie niezrozumiała. Zdarzały się też jednak rozdziały, które przemawiały do mnie w sposób szczególny (bo, tak w ogóle, to mi bliżej do filozofowania niż bym tego chciała i o tym tutaj jeszcze niebawem napiszę). I jednym z nich był właśnie ten o rozpaczy.
Jak się bowiem z lektury dowiedziałam, etymologia słowa “rozpacz” mówi więcej o naturze naszej rozpaczy niż można by przypuszczać. Człon słowa „pacz” wywodzi się z „wypaczania”, czyli fałszowania: a to właśnie fałszowanie siebie samego prowadzi do rozpaczy, tudzież przywołanego w tekście „niedomknięcia”. Przy czym rozpacz występuje w dwóch rodzajach: jest rozpacz-beznadzieja i rozpacz-zwątpienie. Rozpacz to też choroba na śmierć, bo zrozpaczony zaprzecza sam sobie i tym samym bez przerwy umiera, choć nie dosłownie – zaprzecza swojemu własnemu istnieniu, uchyla się od odpowiedzialności za samego siebie.
Sami rozumiecie, że oczy mi się zaświeciły: rozpacz, kryzys, samoświadomość, fałszowanie samego siebie – mój żywioł! Klękajcie narody, oto kolejna bratnia dusza pisze o tym, co mi w głowie siedzi! I ja się teraz tej rozpaczy (jak i biernych) uchwycę.
Bo wiecie, ja nienawidzę cierpiętników. A jak mi dacie cierpiętnika biernego to już w ogóle nóż mi się w kieszeni mimowolnie otwiera. Bo cierpiętnicy się tej swojej wypaczonej rozpaczy łapią jak tonący brzytwy i za wszelką cenę chcą wszystkim (a w szczególności samym sobie) udowodnić – choć rzadko nachalnie – jakie to ich życie jest ciężkie i obezwładniająco smutne. A tym, zamiast sobie pomagać, tylko szkodzą, przy okazji negatywnie wpływając na otoczenie. I to takim się jeszcze zazwyczaj (bardzo niesłusznie) wydaje, że są nieistotni, nieważni i nieznaczący, i że to ich ponurackie zachowanie nie ma żadnego wpływu na ludzi wokoło. Że są poza jakimkolwiek marginesem: tacy biedni, osamotnieni i wszyscy mają ich w dupie.
Otóż nie. Rzadko kiedy ktoś inny, szczególnie osoba takiemu osobnikowi bliska (choć może on nie zdaje sobie z tej bliskości sprawy, no bo przecież jego nikt nie kocha), ma go w dupie. Choć umówmy się: to nieustanne cierpiętnictwo podszyte biernością do „mienia w dupie” prędzej czy później prowadzi. Problem polega bowiem na tym, że ten wewnętrznie skupiony na swojej rozpaczy, zazwyczaj nie zauważa wyciągniętej ku niemu pomocnej dłoni, lub wręcz z premedytacją ją odpycha. A wiecie, od ciągłego, bezowocnego wyciągania, to ta ręka boleć zaczyna. I w końcu boli już tak, że z jej wyciągania, dla własnego dobra, rezygnujesz. Bo to bynajmniej nie jest koncert Muse i nieziemska energia ze sceny do wyczerpanych mięśni wartkimi strumieniami nie spływa. Wręcz przeciwnie: pobądź sobie z takim cierpiętnikiem trochę dłużej, a sam zaczniesz się mimowolnie dołować.
Rozpacz sama w sobie jest wypaczona i właśnie dlatego starannie i świadomie staram się jej w życiu unikać – nie mówię, że zawsze mi się to udaje, bo każdy czasem zabłądzi i się „nie domknie”. Zresztą ja już się tu kiedyś kłóciłam, że takie błądzenie jest z gruntu bardzo dobre. Tyle tylko, że zaleca się błądzić bez tej wypaczonej rozpaczy pod rękę. Jasne: czasem nie ma innego wyjścia i trzeba się tej rozpaczy na chwilę poddać (każdy chyba miewa kryzysy?), ale grunt, to żeby nie dać jej kompletnie zawładnąć całym swoim życiem.
Bardzo chciałabym teraz spuentować ową myśl czymś iście odkrywczym, ale nie bardzo wiem jak. Bo temu biernie zrozpaczonemu, poza tym żeby zaczął wreszcie patrzeć w głąb siebie, bez masek, wyobrażeń i wyimaginowanego krzyża na plecach, nic więcej poradzić nie mogę.
Ot, taka luźna myśl z lektury filozoficznego eseju.