10/07/2015

Brytyjskie seriale: top 10

W razie gdyby ktoś kiedyś zechciał mnie zapytać o fajny serial, oto moja top dziesiątka.  
Zanim jednak przejdę do rzeczy, pragnę zaznaczyć iż nerdem nie jestem i znana jestem głównie z tego, że lubuję się w dramatach. Aczkolwiek prawdą jest, że seriale, podobnie jak filmy, oglądam chętnie i w sporych ilościach. A ponieważ jestem też jawnym anglofilem (jak na studenta filologii angielskiej przystało), zachwycam się głównie produkcjami brytyjskimi. I to bynajmniej nie dlatego, że od amerykańskich stronię (nic bardziej mylnego), ale dlatego, że te brytyjskie zdecydowanie wprawniej władają moim sercem. Dlatego też poniższa lista zawiera propozycje wyłącznie brytyjskie. I to tylko te, do których sama mogłabym wracać (i to czynię) bez końca. Bez względu na to ile razy zdążyłam już dany tytuł obalić.
Kolejność chronologiczna.


Co prawda (mimo ambitnych planów) wciąż zaznajomiona jestem wyłącznie z czterema ostatnimi wcieleniami sławetnego Doctora, wędrującego w czasie i przestrzeni za pomocą magicznej niebieskiej policyjnej budki telefonicznej, ale nie wydaje mi się, żeby to w jakimkolwiek stopniu umniejszało mojej miłości.
Wiem, że jest cała masa ludzi, którzy kompletnie nie pojmują fenomenu tego serialu – ja do nich nie należę: zakochałam się na zabój już po drugim odcinku i kocham nieprzerywanie aż do dziś. I nawet nie chce mi się tego w żaden fascynujący sposób argumentować: dwa odcinki i albo Doctora pokochasz od razu, albo w ogóle. Take it or leave it.
A o moich pierwszych emocjach można przeczytać TUTAJ.

Ten serial jest jedną z rzeczy, którą (poza Muse, rzecz jasna) najgorliwiej wielbiłam w czasach licealnych. Na pierwszej generacji nauczyłam się, że nie ma tak pojebanej rzeczy, której nie można by odzwierciedlić w serialu bez zbędnego koloryzowania lub tuszowania.
A wbrew dość popularnej opinii, że zmieniające się generacje odejmują uroku i wybijają z rytmu, ja śmiem twierdzić, że to jedna z najmocniejszych stron tego serialu. Dzięki temu żadną postacią nie zdążyłam się znudzić, a fakt, że ludzie znikali z pola widzenia zaraz po zakończeniu szkoły, wciąż wydaje mi się jednym z najbardziej życiowo adekwatnych aspektów.   

Gdybym musiała go opisać, nazwałabym go hybrydą magii Doctora Who i dramatu Skinsów. Ze zdecydowanym naciskiem na kontrowersyjność tych drugich. Podupcony i fenomenalny, niejednokrotnie doprowadził mnie do łez ze śmiechu. A to chyba wystarczająca rekomendacja?

Serial, który jest rozwinięciem dla (swoją drogą bardzo dobrego) filmu o tym samym tytule.  W moim odczuciu to nieco poważniejsza wersja Skinsów: pełnowymiarowy dramat o skinheadach i ich pokrętnie krzyżujących się drogach. Beznadzieja z iskierką irracjonalnego optymizmu przebijającą się przez coraz to nowsze oblicza osobistych tragedii.
  
Tak, to jest mainstreamowe, ale nie mogłoby go tutaj zabraknąć. Zwijałam się na dywanie ze śmiechu w niemal identycznej pozycji jak Holmes, gdy Watson wypalił ze swoim „he’s cluing for looks”. I chociażby za to, miejsce na liście się mu należy.
Nie można nie lubić Sherlocka, koniec kropka.

Pierwszy odcinek trochę zwalił mnie z nóg – do dziś nie jestem pewna, co o nim myśleć i czy bardziej wart jest mojej pogardy czy zachwytu. Jedno jest pewne: serial w swoim obłoczku science-fiction porusza bardzo aktualne i ciekawe problemy: zarówno socjalne, jak i psychologiczne. A wszędzie tam, gdzie psychologia wiarygodnie miesza się z nowoczesną technologią, ląduje moje zainteresowanie.
Każdy odcinek opowiada inną, unikatową historię. W moim mniemaniu wszystkie są dobre, a niektóre wręcz nieomylnie trafiają w samo sedno moich niby-to-wyszukanych gustów.

Porwało mnie i to nie tylko z racji moich osobistych sentymentów. Bez względu na moją przeszłość, Radcliffe’a uważam za bardzo dobrego aktora. W duecie z Jonem Hammem spisał się świetnie. Zresztą serial sam w sobie łączył wszystko to, co bardzo cenię: ludzki dramat, czarny humor, groteskę, nałóg, surrealizm i narastającą paranoję, a wszystko to w przekonujących, psychologicznie wiarygodnych ramach.

Nie dość że fabuła całkiem w moim stylu (podupcona, nieco surrealistyczna i trzymająca w napięciu), to jeszcze zajebista ścieżka dźwiękowa i absolutnie przecudowna estetyka zdjęć: niemal każde ujęcie zapiera dech w piersiach. Poza tym, jak już wspomniałam dwa punkty wyżej: uwielbiam historie science fiction o niepozornych geniuszach z popierdoloną przeszłością. Cóż tu dużo mówić, mam w sobie coś z psychopaty.

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi: lubię historie zakompleksionych nastolatek, szczególnie zaś gdy opowiadane są z odpowiednią werwą. Tutaj dostałam wszystko to, czego mogłam sobie życzyć: znajome problemy, dużo psychologii, humor, fajną muzykę (Oasis!) i wewnętrzny dramat stopniowo przedzierający się na powierzchnię.
Mimo iż lata nastoletnie mam już dawno za sobą, niewiele produkcji przemówiło do mnie tak dosadnie jak ta. Zresztą sam klimat lat 90’ – mimo iż z Wielką Brytanią tamtych czasów nie miałam nic do czynienia – jest mi bardzo bliski. Można rzec, że to pozycja trochę wręcz sentymentalna.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakikolwiek przyziemny thriller wciągnął mnie tak bardzo, jak ten serial. Już nawet pomijając absolutnie fenomenalną (jak zawsze…) kreację Davida Tennanta i przepiękne okoliczności przyrody, serial naprawdę wart jest objerzenia.
O dziwo, drugi sezon też daje radę. Choć ja w szczególności polecam pierwszy. Brzmi dość niepozornie, ale naprawdę zaskakująco przyjemnie się to ogląda. Tylko niech Was ręka boska chroni przed amerykańską wersją: tej tykać nie warto.

Miłego oglądania!