27/07/2011

Hello, I'm The Doctor!

Pomijając moje wakacyjne życie towarzyskie w obrębie miasta, ostatnimi czasy, za pomocą mojego laptopa, (który wynikiem ostatnich badań okazał się dziewczyną - ha, TARDIS też jest dziewczyną!) podróżuję sobie w czasie i przestrzeni razem z „Doctorem Who”. Po obaleniu pierwszego sezonu (9th Doctor) pomyślałam sobie: „Chryste, dlaczego nie oglądałam tego wcześniej, przecież to jest takie zajebiste!”, ale potem szybko się zreflektowałam: w końcu wszystko przychodzi w swoim czasie. I myślę, że faza na „Doctora Who” przyszła, gdy bez wyrzutów sumienia mogę odstawić na bok Harry’ego Pottera i Gwiezdne Wojny i rzucić się w wir nowej, nerdowskiej obsesji! Stare źródło mocy musiało ewoluować, w końcu wszystko kiedyś umiera, a wszechświat nie może stać w miejscu, jakby to The Doctor powiedział. 


Generalnie, właśnie zyskałam nowego fikcyjnego idola. Co prawda znam na razie jedynie dwa wcielenia z całych jedenastu, ale już kocham je całym sercem, o czym w dużym stopniu zadecydowała Doctorowa miłość do bananów. No i trampki w dziesiątym wcieleniu. I może ten uśmiech. I ten entuzjazm. I ten geniusz. Ale naprawdę niewielki udział miał w tym fakt, że w każdym odcinku Doctor ratuje wszechświat przed różnorakimi obcymi.
Nie wiecie o czym mówię? Jak lubicie bajki, fantastykę przemieszaną z science-fiction, Wielką Brytanię, BBC, brytyjski akcent i humor – „Doctor Who” się Wam spodoba. Ja, po obaleniu drugiego sezonu i wysmarkaniu czterech chusteczek doszłam do wniosku, że to najlepszy serial, jaki kiedykolwiek oglądałam. I teraz, będąc już przy otwarciu sezonu czwartego, podtrzymuję – jeśli o mnie chodzi: najlepszy serial jaki oglądałam. 
Polecam