04/02/2015

Klątwa tramwajowa

Publikując kadry grudniowe, wspominałam krótko o przewrotnym losie artysty i moim, skondensowanym tamtego dnia, pechu tramwajowym. Cóż, dzisiejszą historię uznajcie za swoistego rodzaju rozwinięcie tematu i równoczesny wstęp do rzekomej historii znaczenia mojego nazwiska, o której opowiem Wam przy innej okazji. Bo jak bardzo lubię jeździć tramwajami, tak chyba one nie do końca lubią wozić mnie.


W leniwą, styczniową sobotę uznałam za stosowne zrobić większe zakupy w sklepie cztery przystanki tramwajowe dalej (wszystko lepsze od siedzenia na dupie i pisania pracy magisterskiej, rzecz jasna). Tak więc, standardowo ze słuchawkami w uszach, wyszłam w oprószony śniegiem świat i, o dziwo, nawet trafiłam sobie na zielone światło. Do przystanku akurat zbliżała się 52 kierunek Os. Piastów, więc zadowolona wkroczyłam na przejście zamaszystym krokiem, gratulując sobie wyczucia czasu.
I chwała komukolwiek, kto gdzieś tam nade mną czuwa, bo gdybym szła chociażby odrobinę szybciej, zaliczyłabym malowniczą śmierć pod syczącą trakcją.
Dość szybko otrząsnąwszy się z szoku, zmieszana i nieco już zrezygnowana – wszak jak trakcja leży na chodniku u twoich stóp to szybko staje się jasne, że żaden tramwaj cię do sklepu w najbliższym czasie nie dowiezie – ruszyłam w stronę następnego przystanku autobusowego. Idąc, jak zwykle wzdłuż torów, patrzyłam jak w moją stronę zbliża się kolejna 52, tym razem kierunek Czerwone Maki, i gdzieś tam przemknęła mi myśl, czy prowadzący by aby w porę się zorientuje, że trakcja jest zerwana. Ale zanim cokolwiek: trzask, błysk, łomot i poszedł kolejny słup. I znowu: gdybym była te trzy metry bliżej, leżałabym pod syczącą trakcją lub kawałkiem słupa. Sytuacja tym mniej śmieszna, że trakcja tym razem zwaliła się z hukiem na tramwaj gdy ten jeszcze jechał, i to na tyle niefortunnie, że wbiła mu do środka całe okno. Niebiosom dziękować, że na odcinku Norymberska-Ruczaj wagony zazwyczaj jeżdżą prawie puste, bo inaczej pewnie nie obeszłoby się bez ofiar.
Rzecz jasna, koniec końców do sklepu nie dotarłam: zamiast tłuc się zawalonym po brzegi autobusem linii 194, z podkulonym ogonem wróciłam do domu i zamiast pisać magisterkę, zaczęłam spisywać dawno już planowaną kronikę naszych pechowych, rodzinnych wypadków – wszak szkoda, żeby tego typu historie się marnowały.
Gdy w grudniu Kuba nabijał się z mojej domniemanej tramwajowej klątwy, nie brałam go na poważnie: koniec końców jeżdżę tramwajami tak często, że, biorąc pod uwagę rachunek prawdopodobieństwa, ta jedna felerna sobota i kilka pojedynczych przypadków jak najbardziej miało prawo się zdarzyć, i to nawet bez znaczącego udziału mojego wrodzonego pecha. Jednak po przygodzie z trakcją zmieniłam zdanie. Może Krakowskie MPK rzeczywiście powinno mi zacząć płacić za nie zbliżanie się do ich tramwajów...