20/02/2015

Odrealnione twarze

Pisanie osobiste ma tyle samo zalet, co i wad. I dziś będzie o tych drugich.
Postawmy sprawę jasno: kompulsywne stukanie w klawiaturę – fikcyjne, czy też nie – może stanowić (jak każda inna obsesja i uzależnienie) zalążek prawdziwych zaburzeń psychicznych. Jednym z nich, bez wątpienia, jest niekontrolowany (i niebezpieczny) rozrost własnego ego, płynnie przechodzący w stan permanentnego egocentryzmu. Innym z kolei jest nagminne odrealnianie. Zwykle wynikające ze zbyt intensywnego rozmyślania.


Ktokolwiek kto kiedykolwiek cokolwiek nałogowo pisał – książkę, pamiętnik bądź dziennik – na pewno dokładnie wie o czym mówię, gdy twierdzę, że pisanie odrealnia wszystko, o czym decydujesz się (nałogowo) pisać. Bowiem pisanie nie gorszą jest używką od narkotyków i alkoholu. Ba, być może nawet lepszą, bo zwykło odrealniać bardziej trwale.
Wciąż nie znam jednoznacznej odpowiedzi (i wątpię czy kiedykolwiek poznam) na nurtujące pytanie dlaczego o niektórych osobach mogłabym pisać godzinami i to nieraz po jedynie przelotnych spotkaniach, a o innych, z którymi spędzam, dajmy na to 90% czasu, nie czuję potrzeby napisania choćby zdania. To już jakoś tak paradoksalnie działa: im mniej o kimś wiem (choć, rzecz jasna, musi to być osoba mnie intrygująca), tym gorliwiej łatam dziury własnymi domysłami, analizami i założeniami (o czym poniekąd pisałam już TUTAJ i TU). I to łatam do tego stopnia, że w mojej głowie, niczym w głowie powieściopisarza, rodzi się z tego kompletnie nowa, fikcyjna już postać. Która, oczywiście, szybko zaczyna mi się niebezpiecznie zlewać z realną. O czym, jasna sprawa, sama zainteresowana strona nie ma bladego pojęcia.
Gdyby przyszło mi wskazać początek tego dziwacznego zwyczaju, bez wahania wskazałabym moje pamiętniki z liceum, które w największej części traktują o chłopcu, z którym przez całe dwa lata zamieniłam jedno zdanie. I, oczywiście, absolutnie nikt nie wiedział o jego istnieniu. Choć po kartkach mojego pamiętnika hasał sobie w najlepsze. Można śmiało powiedzieć, że to była moja pierwsza styczność z tego typu obsesją. Bo nagle się okazało, że można spisać całe zeszyty o osobie, o której nie wie się praktycznie nic. Co prawda, z racji że go osobiście nie znałam, nie bardzo było co tym kompulsywnym pisaniem odrealniać: mój chłopiec sam w sobie był nierealny. Ale to był pierwszy, obsesyjny przypadek istnienia na moim papierze czegoś, co nie miało odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Z czasem stało się dla mnie jasne, że pewne napotkane na mojej drodze osoby decyduję się, z bliżej nieznanych przyczyn, wpuszczać do swojego pisanego świata, a jak już to zrobię, to odwrotu nie ma: odrealnianie wpisane jest w pamiętnikowanie i nikt się przed tym nie uchroni. Fakt, wraz ze spisanymi stronicami, rośnie w człowieku przekonanie, że żadna z owych twarzy nie wylądowała tam przypadkowo, ale to nie zmienia faktu, że to odrealnianie ma miejsce, i z tą odrealnioną twarzą trzeba się potem zmierzyć.
A odrealniony problem – czy osoba – ma to do siebie, że szybko traci kontakt z rzeczywistością. I żeby ten kontakt odzyskać, potrzebna jest nam druga strona: do potwierdzenia lub zanegowania przerośniętych wyobrażeń; do zweryfikowania czy to, co w głowie, istnieje też poza nią; do skonfrontowania nerwicy natręctw ze światem rzeczywistym. A to, jak nietrudno się domyślić, jest już wyższa szkoła jazdy, wymagająca niebyle-jakich umiejętności komunikacyjnych. No bo spróbuj komuś wytłumaczyć, że go odrealniłeś na papierze i teraz potrzebujesz te wyobrażenia skonfrontować z rzeczywistością…
właśnie dlatego odrealnianie jest takie problematyczne: realny problem z reguły idzie rozwiązać znacznie łatwiej niż ten urojony, któremu brak jakiejkolwiek racjonalnie-materialnej formy, a który, niemniejednak, pełnoprawnym problemem pozostaje. Zresztą nie odkryję Ameryki gdy powiem, że z tym co w głowie walczy się zacznie trudniej niż z tym co poza nią. Chociażby dlatego, że głowa z reguły lubuje się w robieniu nas w konia, i nierzadko skutecznie maskuje prawdziwe źródło problemu. A jakby tego było mało: problemy, które tworzysz sobie sam, mają w zwyczaju frustrować znacznie bardziej niż te, które zsyła na ciebie przewrotny los. Już nawet nie wspominając o tym, że z mentalnymi mechanizmami – czy to będąc ich świadomym, czy też nie – walczyć jest wybitnie trudno.
Franz Ferdinand może mi więc bez końca wyśpiewywać do uchadon’t get inventry, don’t fake your memories, don’t give me virtues that I’ve never had, a mój mózg władający piórem i tak to zignoruje i wszelkie dziury sam sobie załata. Nowymi domysłami.
Bo taki przez lata wyrobiłam sobie mechanizm i teraz muszę z nim żyć. Lub walczyć. Co w gruncie rzeczy na jedno wychodzi.

Ktoś jeszcze sobie tak ludzi odrealnia, czy to tylko ja…?