28/12/2013

Puzzle i fikcja

Życiowe układanki
Często myślę sobie, że ludzie są jak puzzle. W momencie, gdy ich poznajesz, nie wiesz wiele więcej ponad to, co powiedzieli Ci o nich inni, lub co sam sobie wywnioskujesz. Ale z każdym kolejnym spotkaniem, z każdym kolejnym wydarzeniem, z każdą kolejną obserwacją, być może nawet z każdym kolejnym słowem, otrzymujesz kolejny klocek układanki. Czasami te układanki są proste i już po kilku puzzlach wiesz, co będzie przedstawiała całość. Ale bywają i układanki tak skomplikowane, że nawet z tysiąca kawałków wciąż nie jesteś w stanie ułożyć spójnego, jednolitego obrazu. Owa trudność sprawia, że, zaintrygowany, poświęcasz układance coraz więcej czasu. Aż w końcu niewinne zainteresowanie przekształca się w poważną obsesję, której poświęcasz każdą wolną chwilę.
Niestety, w życiu zazwyczaj bywa tak, że, choćbyś nie wiem jak chciał, nie jesteś w stanie uzbierać wszystkich puzzli. Są rzeczy, których nigdy nie będzie nam dane wiedzieć o drugim człowieku, bez względu na to jak blisko z nim jesteśmy.


Ta niemożność przejrzenia kogoś na wylot, jak mniemam, równocześnie wynika z jak i tworzy trudności na polu komunikacyjnym. To dlatego ludzie bez przerwy i bezsensownie się mijają. Mylne pierwsze (i drugie, i trzecie) wrażenie, wysyłanie sprzecznych sygnałów (świadomie bądź nie), skrywanie prawdziwych zamiarów, wszelkiego rodzaju represjonowanie emocji, strach przed bólem, konfrontacją i kłującą prawdą, zachowywanie uwag i wrażeń tylko dla siebie: te wszystkie małe, z pozoru nieistotne drobiazgi, które sprawiają, że w twojej głowie huczy od domysłów, choć sprawdzonych informacji chronicznie brak – to one mącą, komplikują i w ostatecznym rachunku psują.
Zresztą jak tu oczekiwać, że uda Ci się ułożyć pełny obraz drugiego człowieka, skoro sam masz naprawdę poważne problemy z odnalezieniem (już nawet nie wspominając o poprawnym ułożeniu…) własnych puzzli?

Fikcyjne obrazki
I tutaj, jak na studenta literatury przystało (którym w gruncie rzeczy bardziej bywam niż jestem), w moje niewinne przemyślenia o puzzlach, ładuje się pan, z którym zaznajomiłam się ostatnio w ramach planu studiów.
E.M. Forster – swoją drogą bardzo mądry człowiek – napisał (w Aspects of the Novel) nie tylko wyjątkowo trafne rzeczy o tworzeniu przekonującego bohatera powieści (nie chodzi o to jak bardzo jest realny, ale o to jak dobrze współgra z innymi elementami świata przedstawionego), ale i wysnuł dość odważną (i według mnie bardzo słuszną) tezę, że fikcyjni bohaterowie są nam często dużo bliżsi niż prawdziwi ludzie. Dzieje się tak z tego oczywistego powodu, że w powieści dostajemy człowieka w pełni zdefiniowanego: bez sekretów, niedopowiedzeń, mylnych wrażeń, błędnych ocen i mętnych wyobrażeń. Bo nawet jeśli takie niedogodności są nam poniekąd serwowane, to prędzej czy później zostają wyjaśnione i odpowiednio zweryfikowane. W powieści, w przeciwieństwie do życia, istotnie możemy poznać drugiego człowieka w pełni, dogłębnie, ostatecznie, przypuszczalnie lepiej niż on sam zna siebie – o ile tylko (oczywiście!) tego życzy sobie autor. 
Właśnie. Bo więź bohatera z autorem to wyjątkowo zajmująca sprawa.
Dużo mówi się o tym, że każdy autor zawsze (choćby nieświadomie) wsadza w swoich fikcyjnych bohaterów zarówno siebie jak i ludzi ze swojego otoczenia – i to prawda. Ale bzdurne jest twierdzenie, że w książce można odnaleźć autentyczne osoby. Fikcyjny bohater NIE MOŻE być prawdziwym człowiekiem, bez względu na to jak bardzo jest na takowym wzorowany. Dlaczego? Otóż z tej prostej przyczyny, że takowy bohater NALEŻY i w pełni ZALEŻY od autora, czego o prawdziwym człowieku powiedzieć nigdy nie będzie można. Powieściopisarz może zdefiniować w swoim fikcyjnym bohaterze absolutnie wszystko; w prawdziwym świecie, drugi człowiek nie podlega żadnej naszej definicji: jest kompletnie niezależnym, odrębnym, decydującym o samym sobie organizmem. Pisząc (tj. tworząc) nową postać, autor może dowiedzieć się o niej absolutnie wszystkiego – może (całkiem dosłownie) wejść do jej głowy, poznać wszystkie jej cechy, motywy, najskrytsze pragnienia, inspiracje, procesy myślowe, decyzje i ich wielowarstwowe konsekwencje. Tymczasem w prawdziwym świecie niezmiennie musi zadowalać się jedynie tym, co zdecyduje mu się ujawnić druga strona, lub co sprowokują zaistniałe okoliczności. Całą resztę zmuszony jest dopowiedzieć sobie sam.
W związku z tym: czy nie wydaje Wam się całkiem naturalnym założenie, że powieściopisarze rodzą się z czystej, prostej, życiowej frustracji? Że człowiek zasiadający do tworzenia fikcyjnego, alternatywnego świata to człowiek sfrustrowany niemożnością „rozgryzienia” ludzi wokół? Taki, który ma nieodpartą chęć uciec do świata i ludzi nad którymi ma znacznie większą kontrolę? O których może dowiedzieć się więcej? Którzy go nie zawiodą, nie zaskoczą, nie zostawią zdezorientowanego…?