21/10/2014

Egocentryzm

Jakiś czas temu wygooglowałam sobie egocentryzm i z niemałym zaskoczeniem odkryłam, że stosowana przeze mnie definicja dość znacznie odbiega od tej książkowej. Bo egocentryzm kojarzony jest z natury negatywnie, a ja, tak na przekór, twardo utrzymuję, że tak wcale być nie musi: swój własny postrzegam bowiem bardziej jak zaletę niż wadę (co samo w sobie może stanowić jego silny objaw…).
I myślę, że nadszedł odpowiedni czas na rozwinięcie tej myśli.


Oczywiście pewna część książkowej definicji egocentryzmu pokrywa się z moją: tak, kręcę się wokół własnej osi i nieustannie stawiam swoją nieskromną osobę w ścisłym centrum (mojego) wszechświata; tak, oceniam ludzi, wydarzenia i wszelakie sytuacje jedynie poprzez pryzmat własnych doświadczeń, wierzeń i odczuć, zuchwale zakładając, że mam słuszność. I tak, to niesie, niosło i nieść za sobą będzie negatywne konsekwencje – ciężki ze mnie kompan do życia i każdy, komu zdarzyło się ze mną żyć przez dłuższą chwilę, przyzna mi rację. A jednak śmiem twierdzić, że do autorytarnego narzucania swoich przekonań innym, wciąż jest mi daleko. Żyć innym daję. O ile tylko oni dają żyć mi, ma się rozumieć.

Mój egocentryzm, przynajmniej z założenia, innym przeszkadzać nie powinien. I dlatego, mimo złej sławy, rezygnować z niego nie zamierzam. Możliwe, że to tylko pewien etap – krótki epizod w mojej drodze do majaczącej gdzieś w (dalekiej!) oddali dojrzałości – i za rok, dwa, lub lat pięć, będę się z tego głośno śmiała lub grubo tłumaczyła. Nie wykluczam. Ale na ten moment egocentryzm (według mojej własnej definicji) bezwstydnie wyznaję. Z egocentryzmu jestem dumna i egocentryzm gorąco polecam. Choć to akurat tylko osobnikom myślącym, bo egocentryzm bezmyślny miewa skutki wybitnie nieprzyjemne.
Bo widzicie: dużo się dziś mówi o szczerości, komunikacji i rozmawianiu (sama nie jeden post o tym napisałam). Źródła komunikacyjnego analfabetyzmu można dopatrywać się wszędzie: tak, straszne mamy czasy, tak, Internet pożera nam samych siebie, tak, nauczyliśmy się nosić różne maski, tak, nie chcemy słuchać, a jedynie zostać wysłuchanymi. Tak, tak, to wszystko prawda. Ale pozostawiając te oczywistości na boku: jak my niby mamy dogadać się z drugim człowiekiem, jeśli nie potrafimy dogadać się z samym sobą? No jak?
Otóż to. Tym jest właśnie dla mnie egocentryzm: dogadywaniem się z samym sobą.
Wystarczająco dużo nasłuchałam się już gorzkich opowieści o trudnych związkach, niewyjaśnionych sprawach i beznadziejnych zachowaniach. I każdy jeden ze znanych mi przypadków śmierdzi (bądź śmierdział) mi problemem na polu komunikacji wewnętrznej; tj. tej z samym sobą. Jakkolwiek głupio to brzmi, ja naprawdę niezbicie wierzę w to, że bez ogarnięcia siebie samego, niewiele da się w życiu (czy to swoim czy innych) prawdziwie ogarnąć. A przynajmniej nie na tym mentalnym (i jak dla mnie najważniejszym) poziomie. Powierzchowne problemy zawsze mają źródło gdzieś w środku. Możemy się oszukiwać do woli i bez końca zrzucać winę na niezliczone czynniki zewnętrzne, ale zaręczam: do niczego odkrywczego nas to nie doprowadzi. Problem – pośrednio czy nie – zawsze, naprawdę zawsze, leży gdzieś w środku (tak, jestem fanką Freuda). A że podświadomość jest suką, to nierzadko trzeba się w tych swoich tłumionych brudach (i to nie bez bólu) zdrowo popaplać, żeby cokolwiek ogarnąć.
Prawda jest taka, że nie poświęcamy samym sobie wystarczająco dużo uwagi. Mądrej, wyrozumiałej uwagi (bo tej powierzchownej to czasem może nawet zbyt wiele…). Nie wsłuchujemy się w to, co sami mamy sobie do powiedzenia, bo ważniejsze i istotniejsze zawsze zdaje się być to, co wokoło (cokolwiek by to nie było). Nie doceniamy, a często w ogóle nawet nie zdajemy sobie sprawy jak bardzo nasza osoba i nasze osobiste nastawienie potrafi wpłynąć na otoczenie (polecam zacząć regularnie robić mapy przestrzeni – zróbcie ją w tym samym miejscu gdy macie dobry humor, i potem gdy macie zły, a zrozumiecie co mam na myśli). Zamiast próbować wewnętrznego dialogu, udajemy męczenników, wmawiając sobie, że życie niesprawiedliwie nas traktuje.
A że nie zwykliśmy słuchać samych siebie, to i trudno nam idzie słuchanie innych.
Zresztą niełatwo jest słuchać kogoś, kto przy pierwszej lepszej trudności, wyciąga z kieszeni sztandarowe „nieważne, i tak nie zrozumiesz”, i strzela Ci tym prosto w twarz.
Pozwólcie, że coś Wam wyjaśnię: mówicie, że nie zrozumiem, bo albo sami tego do końca nie rozumiecie, albo nie umiecie (czy też po prostu nie chcecie) mi tego wytłumaczyć. Bo umówmy się: to nie Wam idzie decydować, co jestem w stanie pojąć, a czego nie. Zwłaszcza, jeśli nawet nie próbujecie tłumaczyć. To Wy poddajecie się w przedbiegach i zrzucacie winę na słuchacza, który, przynajmniej z założenia, zrozumieć bardzo by chciał.
I błędne koło się zatacza.
Dla mnie sprawa jest banalnie prosta: jak nie dogadasz się z samym sobą, to na dłuższą metę nie dogadasz się z nikim innym. I dlatego właśnie polecam egocentryzm.  
Nie twierdzę, że ten wewnętrzny dialog to prosta sprawa. Nie oszukujmy się: żadna poważna rozmowa nie jest łatwa, a taka, w której nikt dobrowolnie nie pociągnie Cię za język (bo, nie zapominajmy: podświadomość to naprawdę suka), bywa trudna wybitnie. Ale to nie znaczy, że nie warto próbować: słuchać, gadać, nazywać, łączyć i rozumieć. Najpierw siebie, potem innych (ewentualnie można próbować symultanicznie, ale z autopsji wiem, że to nie zawsze wychodzi tak, jakby się chciało).
Nie wszyscy muszą się z tym zgadzać, ale ja wyważony egocentryzm liczę – i sobie i innym – na plus. Bo on w żadnym stopniu nie wyklucza ani szacunku do innych, ani poszukiwania zdrowych, inspirujących i obustronnych kontaktów. Wręcz przeciwnie: usilnie (acz może trochę nieudolnie) próbuję tu dowieść, że poprzez szacunek do samych siebie, łatwiej jest nam okazać szacunek innym. I to działa tak samo w przypadku zrozumienia: rozumiejąc samych siebie, łatwiej jest nam zrozumieć innych.