09/04/2020

Ciężkie jest życie blondynki (7)

W serii: * cz. 1 * cz. 2 * cz. 3 * cz. 4 * cz. 5 * cz. 6 *
Bo:

Po pierwsze:
Od dobrych kilku lat bardzo chciałam zaliczyć fajerwerki pod London Eye. Okazja nadarzyła się w zimie 2016, gdy w Londynie chwilowo mieszkałam i namówiłam na około sylwestrową wizytę Kubę i Kasię. Niedoświadczona w bojach, o biletach na imprezę dowiedziałam się o kilka miesięcy za późno: próbowałam odkupić, ale w przeciwieństwie do występu Biffy na O2, uznałam, że to nienajlepsza inwestycja – piórka nie złapię i na teledysku się nie odnajdę, a dla samego płakania przepłacać (ponad dwukrotnie) nie warto. Postanowiliśmy więc przechytrzyć system i obejrzeć fajerwerki gdzieś poza obszarem objętym biletami. Pomysłów było kilka (niektóre nawet googlane) ale ostatecznie, impulsywnie, zostaliśmy pod barierką na Trafalgar Square, z pięknym widokiem na Big Bena.
Czekaliśmy przeszło trzy godziny, w trakcie których wybrałam się na misję szukania toalety – śmiejcie się, ale w obrębie centrum wszystkie toalety były zamknięte, a do „maka” obowiązywała godzinna kolejka, w której stać mi się nie chciało. Przy trzecim okrążeniu okolic placu byłam już tak zdesperowana, że postanowiłam zapytać w bardzo szykownie wyglądającej kawiarni: o dziwo, zaprosili mnie z uśmiechem. W moje ślady poszedł Kuba i… spuścił wodę alarmem dla niepełnosprawnych. Prawie jakby się Pecka nazywał.
Ale co tam toaleta, Big Ben wzbudzał większe emocje. Dopóki o północy nie zgasł. Bo właśnie tą ponurą ciemnością (zwykle rozjarzonej tarczy) przywitaliśmy rok 2017. Chyba że policzyć te iskierki fajerwerków znad kamienicy po lewej – Kuba i Kasia długo upierali się, że zaliczone, ale ja się przekonać nie dałam. Powtórzyłam operację rok później, tym razem z biletami.

Po drugie:
W moim życiu zdarzyło mi się parzyć kawę bez kawy (ah, miłość!), czy wyjść (kilka razy) bez biletu na koncert. Ale umawiać się przez telefon z koleżanką na chińczyka, który przyjmuje tylko gotówkę, planując spotkanie celowo przy bankomacie (a nie na przystanku jak zawsze) z którego tę gotówkę musisz wybrać, a potem wyjść z domu nie biorąc ani karty ani portfela i zorientować się dopiero pod rzeczonym bankomatem – to chyba tylko ja tak potrafię. I nawet nie byłam niczym (ani nikim!) wtedy rozkojarzona!

Po trzecie:
Mam niekończącą się listę kawiarni do odwiedzenia w Edynburgu; niekończącą się, bo nie dość, że ciągle przybywa na niej nowych pozycji, to ja mam tendencję wracania do tych samych miejsc. Lovecrumbs widnieje na niej nieprzyzwoicie wręcz długo, tym bardziej że dzieli mnie od niej mniej niż 10 minut wolnym krokiem. Nie żebym nie próbowała! Przy pierwszym podejściu trafiłam na dzikie tłumy i brak stolika. Przy drugim podejściu moja towarzyszka uznała, że jest tam zbyt głośno, a przy trzecim znowu brakowało wolnego stolika – no więc czwarte podejście już sobie wykalkulowałam. Wybrałam dzień w środku tygodnia i zjawiłam się parę minut po otwarciu – tylko po to by pocałować klamkę, bo akurat pękła im rura i zalała cały lokal. Ewentualne piąte podejście uniemożliwia aktualnie Covid-19. Zaczynam wątpić czy kiedykolwiek przyjdzie mi tam wypić kawę i zjeść ciastko.

Po czwarte:
Za każdym razem jak jadę na wakacje do Polski, czuję się jakbym miała osobistego szofera: przyjaciele i rodzina niemal wszędzie mnie wożą. I tak właśnie mąż koleżanki miał mnie kiedyś odebrać autem z przystanku autobusowego. Według ostatniej wiadomości mam jakieś dobre 15 minut do zabicia, więc siedzę na rzeczonym przystanku w słuchawkach i czytam książkę, kompletnie nieświadoma świata wokoło. Pani stojąca nieopodal musiała dość mocno potrząsnąć moim ramieniem zanim zirytowana zdjęłam słuchawki i podniosłamwzrok znad książki. Okazało się, że mąż koleżanki od kilku dobrych minut blokował przystanek, wołając mnie przez uchylone okno, czego oczywiście nie słyszałam i nie widziałam.

Po piąte:
Pierwsza praca za granicą: po tygodniu pełnym inicjacyjnego stresu, z urlopu wraca nasza team leaderka, która, trochę po znajomości, pomogła mi zdobyć tę pracę. Czując słuszną wdzięczność, bardzo chciałam zrobić na niej dobre wrażenie. Tak więc w trakcie niezobowiązującej, zapoznawczej rozmowy, na niby niewinne pytanie ile ma lat, dałam jej… o dziesięć lat za dużo, myśląc przy tym oczywiście, że jestem hojna i w istocie ją odmładzam. Ot, popisowy przykład mojej nieumiejętności szacowania cudzego wieku: 45-latkowi ochoczo dam 35, a 21-latce 31! Szczęśliwie trafiłam na cynicznego człowieka z odpowiednim dystansem i poczuciem humoru: kumplujemy się do dziś!