01/04/2020

Izolacja

Zadzwonił do mnie nieco zmartwiony dziadzio, z pytaniem czy nie mam przypadkiem doła, bo przecież mam do tego pewne tendencje, a sądząc po moich ostatnich dwóch postach, gdzie jeden rzygał tęczą, a drugi stanowił zbitkę moich najświeższych, spędzających sen z powiek zmartwień, nietrudno założyć, że obecna tendencja jest raczej spadkowa.
Cóż, nie ma się co oszukiwać, bo że jest źle to każdy gołym okiem widzi – i to już nie jest zjawisko okolicznościowe czy lokalne, ale światowe. Każdego w mniejszym lub większym stopniu ta cholerna pandemia dotknęła, dotyka lub niebawem dotknie. Ja wyjątkiem nie jestem: przeżyłam swój traumatyczny tydzień, który przypłaciłam niezliczoną ilością martwych komórek nerwowych, okropną migreną i niemałym dołkiem.
Ale spieszę donieść, że z tego wyszłam i mam się (stosunkowo) dobrze.


Choć od kilku dni świadomie unikam wszelkich wiadomości i dokładam wszelkich starań by wolny czas spędzać stosunkowo produktywnie, nadrabiając wszystko to, na co brakowało mi czasu przez ostatnie miesiące, to niemożliwym stało się uniknięcie tego tematu. Rzecz tak bardzo wywróciła znany nam świąt do góry nogami, że nawet najbardziej prywatna rozmowa prędzej czy później schodzi na ten temat. No mamy przejebane, owszem. Tak, ciężki okres przed nami, bo nikt nie wie kiedy i jak dokładnie się to skończy.
To tak szeroki i temato-płodny temat, że mogłabym o nim napisać całą serię postów.
Wiecie co mówią: w życiu ważna jest perspektywa. Ja tu o niej już niejednokrotnie pisałam i w sumie to jestem fanką. Ostatnio w Internetach (tzn. w moich mocno wyselekcjonowanych social feedach) dotarłam do ożywionej dyskusji o narzekaniu: czy wolno nam narzekać na nudę i ograniczenia, gdy mamy bezpieczny dach na głową i pieniądze na koncie, czy to objęte jest bezwzględną rezerwacją dla tych bardziej cierpiących: bez pracy, zdrowia i środków do życia? Dyskusja stara jak świat, a odpowiedź wydaje mi się w gruncie rzeczy prosta i niewymagająca dodatkowego komentarza: problem jest pojęciem względnym. A wentylowanie swoich emocji, szczególnie negatywnych, to istotny element całego procesu adaptacji. No a adaptować w mniejszym lub większym stopniu, to się akurat musimy dziś wszyscy. Bez, kurwa, wyjątków. I niech mi tu nikt, bardzo was proszę, nie pierdoli, że to światowe zwolnienie jest piękne, bo w tej pandemii nie ma absolutnie nic pięknego. Do chuja, ludzie umierają, służba zdrowia leci na łeb i szyję, światowa gospodarka się sypie, ludzie na pęczki tracą pracę i zdrowie psychiczne. To bynajmniej nie są wakacje.
Nie znaczy to jednak, że cała ta sytuacja nie ma żadnych plusów, bo ma, i owszem, należy je sobie wywlec na światło dzienne, a nawet się na nich w pełni skupić, dla własnego zdrowia psychicznego (co sama od tygodnia z prawdziwą determinacją robię). Tylko bez zbędnego gloryfikowania.
Nie, nie masz obowiązku martwić się o cały Boży świat wokół ciebie. Jasne, jeśli masz możliwość i środki żeby realnie na coś wpłynąć i pomóc, zrób to, ale jak nie masz nad tym kontroli (a znaczna większość z nas jej teraz nie ma), to po prostu odpuść. Zajmij łeb czym innym, upewniając się tylko, że przestrzegasz wszystkich zaleceń i nie narażasz niepotrzebnie nikogo wokół siebie.
To dopiero mój siódmy dzień izolacji. Mówiąc szczerze, wcale jej jeszcze nie odczuwam. Jasne, martwię się o przyjaciół i członków rodziny z którymi nie mogę teraz być, o swoją pracę (bo pracuję w mocno dotkniętej branży turystycznej), fundusze i niepewną przyszłość. Bardzo mi przykro, że musiałam odwołać planowaną od dwóch lat wycieczkę, zapomnieć o nowych koncertach i większości planów na najbliższą przyszłość. Nie jestem zachwycona faktem, że z mojej codzienności zniknęły regularne kawy, spacery, wizyty w muzeum i kinie. Że nie mogę przytulić – i to przez ciul wie jak długo – bliskich mi tutaj ludzi. Ale nie daję się tym zmartwieniom trawić i tłamsić. Bo i po co martwić się na zapas? Rodzina i najbliżsi są zdrowi i względnie bezpieczni. Póki co, pracę jeszcze mam. Mam też dach nad głową, środki do życia, sprawne łącze z Internetem (więc i najbliższymi) i przyjazne otoczenie, w którym czuję się komfortowo i bezpiecznie. Doceniam więc fakt, że mogę siedzieć w domu, bezkarnie czytać zaległe książki, oglądać filmy i seriale, nadrabiać zaległości w pamiętniku i pisać.
Owszem, to inna i niekoniecznie przeze mnie osobiście wybrana czy zaplanowana, ale wciąż – na przekór wszystkiemu – dobra codzienność.
Od miesięcy bez skutku powtarzałam sobie, że muszę w końcu trochę przystopować z tym moim rozbujanym życiem towarzyskim, poświęcić trochę więcej czasu samej sobie i tym piętrzącym się na boku zaległościom – no i proszę, świat potraktował to nad wyraz poważnie i całkiem dosłownie uniemożliwił mi wychodzenie z domu.
I tak, w pełni zdaję sobie sprawę jakie niebywałe mam szczęście, że (przynajmniej póki co) mogę o tym (co dla wielu jest końcem świata) właśnie tak myśleć.

Głowy do góry, to się kiedyś skończy.