16/03/2020

No i co tu się odpierdala?

Siedzę w pracy, czytam nagłówki The Guardian na przemian z tymi z BBC i tak tylko cicho się zastanawiam, gdzie, do kurwy nędzy, zmierza ten mój ulubiony kraj? I pomyśleć, że jeszcze kilka tygodni temu największym moim zmartwieniem zdawał się być Boris i jego Brexit. Cóż, teraz większym zmartwieniem jest Boris i jego zmyślona „odporność stadna”*. Zmyślona, bo teoria czy ludzie raz zakażeni faktycznie stają się na ten wirus odporni (i jeśli, to na jak długo) jest co najmniej niepotwierdzona. Ba, wciąż wiemy o tym wirusie tyle co nic.


Wiecie, mieszkałam przez rok z pielęgniarką z Włoch, która przez ostatnie pół roku pracowała na intensywnej terapii w największym publicznym szpitalu w Edynburgu i po każdej kolejnej zmianie wyglądała jak zombie. Wymęczyło ją to do tego stopnia, że tę pracę rzuciła i zorganizowała sobie kilkumiesięczne wakacje (i po dwóch tygodniach utknęła w Belgii, ale to już oddzielna historia). Tak więc to, że NHS jest w słabej kondycji i zmaga się z brakami w personelu na co dzień, wiedziałam z pierwszej ręki na długo zanim potwierdzono pierwszy przypadek wirusa w Szkocji. Tym bardziej więc patrzę na doniesienia z kraju z niemym niedowierzaniem. Potwierdzone przypadki mnożą się na potęgę z każdym kolejnym dniem**, więc aż strach pomyśleć ile jest tych nieodnotowanych, gdy strategia UK zakłada testowanie tylko tych, którzy trafiają do szpitala…
Choć natura mojej pracy stawia mnie w podwyższonym ryzyku złapania tego dziadostwa, mój wiek i stan zdrowia rzekomo zwiększa szanse wyjścia z tego bez szwanku, a przynajmniej bez potrzeby hospitalizacji (tak na dobrą sprawę, to mogłam tego wirusa już nieświadomie łyknąć i przetrawić; w najgorszym wypadku wciąż go w sobie noszę). W teorii mogłabym więc mieć słodko wyjebane i żyć dalej jak gdyby nigdy nic. Ale mam tutaj znajomych i przyjaciół w różnym wieku i stanie zdrowia, którzy szanse na bezbolesne przetrwanie mają mniejsze. Mam też dużą słabość do Brytyjczyków w podeszłym wieku, no i od jakiegoś czasu jestem też zwolenniczką odpowiedzialności. A co jeśli zawalone wirusowymi przypadkami szpitale nie będą w stanie pomagać nikomu innemu? Co z wylewami, atakami serca, nagłymi wypadkami? Przecież wiemy, że to dzieje się już teraz w innych krajach: że trzeba wybierać kto dziś zostanie podłączony do aparatury, a kto umrze (co też wiem z pierwszej ręki, bo mam w pracy kolegę pochodzącego z Lombardii). Nie mówiąc już o lekarzach, którzy w dużej mierze zostaną zakażeni i tym samym niezdolni do pracy – w najlepszym wypadku tylko przez kilka dni bądź tygodni, w najgorszym nie wrócą do niej nigdy.
Nie mówiąc już o tym, że naturalnie martwię się też o swoją pracę (jak możecie się domyślić, obroty w hotelach spadają do zera, a oszczędności nie mam prawie wcale), o pracę innych (bo dzielę mieszkanie i rachunki) i te puste półki w sklepach. Nie przeraża mnie izolacja i mocne ograniczenie mojego (ostatnio bardzo rozbujanego) życia towarzyskiego, nie dopatruję się końca świata w odwołanych wycieczkach i „zmarnowanym” urlopie. Mocno martwi mnie za to pogarszająca się z dnia na dzień sytuacja gospodarcza świata i to, do czego wszechobecny chaos i panika może doprowadzić. Przeraża mnie to, jak wiele masek opada z ludzkich twarzy, jak wiele świństwa, idiotyzmu i samolubstwa z nas wszystkich wychodzi. Niezmiernie dziwi mnie też ta rozpowszechniona – szczególnie wśród wyżej postawionej warstwy społeczeństwa – nieumiejętność patrzenia do przodu, wyciągania wniosków, przewidywania konsekwencji pewnych działań i ogólnego ogarniania większego obrazka.
Nasłuchałam się też dziś optymistycznej prognozy: jak to kwarantanna nas odmieni, a wirus oczyści świat i odrodzi w nas dawno uśpione instynkty, dzięki którym zaczniemy doceniać drobnostki, przewartościujemy swoje priorytety. No piękna idea, nie powiem, ale, kurwa, powiedz to tym wszystkim ludziom, którzy z dnia na dzień tracą pracę i zwyczajnie nie mają za co żyć. Nie każdy ma możliwość tę pauzę wrzucić, zamknąć się bezpiecznie we własnym domu i rozmyślać nad swoimi uśpionymi instynktami. Jeśli kosztem przebudzenia tych bardziej w życiu uprzywilejowanych ma być dramat tysiąca innych, to ja podziękuję.
Jak na moje oko, tutaj potrzeba radykalnych i ujednoliconych działań rządów, które umożliwią godne przetrwanie tej (raczej dla przetrwania nieuniknionej) „pauzy” również tym mniej uprzywilejowanym mieszkańcom świata. Przeraża mnie perspektywa tego, że system który sami sobie stworzyliśmy, zawodząc w kryzysie, miałby pociągnąć ze sobą na dno tyle ofiar (i bynajmniej nie zakażonych mam tu na myśli). Skoro to nasz własny twór, dlaczego nie możemy po prostu zaadaptować go odpowiednio do zaistniałej sytuacji?
Mam nadzieję, że ten koszmar stosunkowo szybko się skończy. Bo to, że go przetrwamy, jakoś nie ulega moim wątpliwościom. Po prostu bardzo chciałabym już wrócić do tych moich bezstresowych poranków z kawą w łóżku, a z tym wszystkim co odpierdala się wokoło, trochę ciężko rozkoszować się codziennością: ta kawa tak jakoś mimowolnie staje w gardle…

*po fali krytyki Boris się dziś trochę zreflektował, ale same słowa to wciąż niewiele.
**dziś rano odnotowanych przypadków na rządowej stronie podano 1543.