09/10/2015

Let's be friends

Zawsze chciałam mieć taką paczkę super-extra znajomych, z którymi można by przysłowiowe konie kraść i wyprawę na drugi kraniec świata planować. Taką jak miał Ted w How I Met You Mother i Monika we FriendsachZresztą kto nie chciał? Za każdym razem, gdy wchodzę na ten temat w czyimś towarzystwie, okazuje się, że on/ona też miał/a kiedyś takie marzenie. Ot, kolejna nierealna bajka, jaką żywili nas za młodu. I żywią dalej?




Mówię „nierealna”, bo mam 24 lata i tej zgranej paczki rodem z Friendsów nie tylko nigdy nie miałam, ale wciąż nie mam. A im starsza jestem, tym większe we mnie przekonanie, że już jej sobie nie znajdę (bo im dalej w las, tym gorzej, wierzcie na słowo). Chociaż przyznaję: przynajmniej cztery razy w życiu wydawało mi się, że “to już to!” Przynajmniej cztery razy pomyślałam sobie, że oni to już będą na zawsze, że chyba w totka sobie ich wygrać musiałam. I do dziś się za każdy z tych razów mam ochotę strzaskać po pyskuGunwo!
Bo, jakoś tak, jeden po drugim, te domniemane totki zawsze mnie zostawiały. Albo ja zostawiałam ich. Mniej lub bardziej brutalnie, rzecz się zawsze sypała.
Do tej ostatniej „grupki”, po trzech nieudanych próbach, miałam już zdecydowanie chłodniejsze podejście: bo nie dość, że już trzy razy rykoszetem oberwałam, to i trochę dojrzałam, i trochę sobie zaczęłam zdawać sprawę, że to już nie ten wiek i czas gdy wszyscy szukają sobie kompanów do picia w parku. Można by więc rzec, że angażowałam się ostrożnie. I tak naprawdę to sama nie wiem, kiedy mi odbiło i zależeć zaczęło za bardzo.
Ale zaczęło. A „grupka”, rzecz jasna, się sypnęła.
Nie był to rozpad szczególnie brutalny, bo tym razem wiedziałam o życiu jeszcze więcej: na przykład, że zmiana środowiska zawsze zmienia relacje, że część w ogóle tych relacji nie potrzebowała, że ludzie czasem się łączą w pary, a potem z hukiem rozchodzą, że komuś czasem coś odpierdala i potem nagle, bez zapowiedzi, robi się między wami strasznie dziwnie. I cóż, choć byś bardzo chciał/a, nic na to nie poradzisz. Bo do tanga trzeba dwojga, a do Friendsów to nawet sześciorga. Twoje chęci nie wystarczą.
Jasne, można próbować. Ja próbowałam. Dopóki do mnie nie dotarło, że to totalnie bez sensu (co oczywiście stało się w trakcie mojego egzystencjonalnego kryzysu).
Bo widzicie: na przestrzeni lat to ja się nauczyłam o przyjaźni trzech ważnych rzeczy.
Po pierwsze, wbrew legendom, one wcale nie trwają wiecznie.
Po drugie, przyjaciół wcale się nie wybiera, a przyjaźni nie planuje.
No i wreszcie, po trzecie: nic, kurwa, na siłę.
Bo ja zdecydowanie za dużo chciałam mieć na siłę.
Od niedawna, można powiedzieć, żyję w zgodzie z tym niewygodnym faktem: nigdy nie będę jak Monica z Friendsów, czy Ted z How I Met Your MotherMogę co najwyżej nimi bywać. I się tym bywaniem cieszyć. Bo z tych moich czterech „prawie” wyniosłam przecież masę dobrych wspomnień. I trochę głupio byłoby je tak po prostu przekreślić.
No i cóż: kogokolwiek mi przyszłość nie przyniesie, będę gotowa zarówno świetnie się z nimi bawić, jak i się z nimi żegnać. Bo w życiu nic nie jest na zawsze. A już na pewno nie ludzie. No, chyba że dzieci. Ale na pewno nie przyjaciele.
Co nie zmienia faktu, że warto ich chociażby miewać.