17/01/2019

2018: Isle of Skye

Wycieczkę na Skye planowałam odkąd zamieszkałam w Szkocji po raz pierwszy. Długo nic z tych planów nie wychodziło, bo wiedziałam, że muszę tam zabrać sprawdzonych ludzi i auto. Czekanie się opłaciło, bo we wrześniu 2018 udało mi się zorganizować wycieczkę moich marzeń ze sprawdzoną ekipą w postaci Wojtka i Norberta.
Wszystko co o Skye mówią jest prawdą, więc przed wami relacja na ponad 80 kadrów.
Bez wątpienia była to najlepsza wycieczka roku, jak i jedna z najważniejszych tak w ogóle, bo pomogła mi przełamać przynajmniej jedną barierę. Wiedząc, że bez auta nie ma po co na Skye jechać, a wynajęcie go przez Norberta czy Wojtka będzie idiotycznie drogie, zapisałam się na lekcję jazdy i siadłam za kierownicą po prawej stronie. Okazało się, że prowadzenie auta po lewej stronie jezdni nie jest tak straszne, jak mi się początkowo wydawało.


Obwiozłam nas z Inverness na Skye i z powrotem szczęśliwie i względnie bezpiecznie*. I już po drodze nie mogłam się napatrzeć na te piękne, szkockie widoki!
Naszym pierwszym przystankiem było Kilmarie na południu wyspy, skąd pieszo planowaliśmy dotrzeć do naszej pierwszej bothy w Camasunary. Założyliśmy sobie bowiem (kierowani częściowo budżetem, a częściową chęcią nowej przygody), że każdą noc spędzimy w bothies tj. małych chatkach, które pełnią funkcję wolnostojącego, ogólnodostępnego schroniska dla wędrownych podróżników.


Skye powitało nas, jak to w Szkocji, piękną tęczą.




Norbert natrzaskał mi i Wojtkowi masę fantastycznych zdjęć! Dzięki!




Marsz do docelowej zatoki zajął nam niewiele ponad godzinę.


Nie pamiętam piękniejszego zmierzchu.
Trochę się oszukaliśmy (a nie było jak sprawdzić, bo zasięg zniknął jeszcze zanim wysiedliśmy z auta) i do właściwej, nowej i czynnej chatki dotarliśmy po uprzednim zabłądzeniu pod starą, stojącą po przeciwnej stronie zatoki.
Śniadanie jedliśmy sobie z takim widokiem.


A gdy słońce wyjrzało zza gór, chmury nabrały niesamowitych odcieni.
Wojtek trzasnął przepiękne zdjęcie lokalizacji naszego noclegu.
Szczęśliwe (choć może trochę niewyspane) rodzeństwo.
I czas w drogę! Prosto w deszczową chmurę.


Niewiele jest w stanie pobić ten poranek.
W drodze do kolejnego punktu naszej wycieczki zatrzymaliśmy by złapać kilka ciekawych kadrów. A co jak co, Skye jest piękne z każdej strony, szczególnie w słońcu.


To nasze auto – skrzynia biegów była trochę oporna, ale jeździło się dobrze.


Kwintesencja Szkocji: owca pasąca się na cmentarzu.
Kolejna tęcza na drodze.
I moje ukochane, szkockie zwierzę, bezczelnie wystawiające język.
Nosz czy to nie są najpiękniejsze krowy na świecie?!


Kolejnym punktem wycieczki (i głównym celem dnia drugiego) był Old Man of Storr.






Strasznie kocham tych dwóch oszołomów!
Widoczek, który wyskakuje przy googlowaniu Skye jako pierwszy.
Nie powiem, że nie, bo robi wrażenie.


No gdzie się nie obejrzysz, tam pięknie.
W drodze do naszej drugiej bothy (na północy wysypy) zahaczyliśmy o nieszczególnie zachwycający wodospad.


I zrobiliśmy sobie mały spacer do Brother’s Point…
…gdzie zrobiliśmy sobie piknik na dziko.






Owce (jak i owcze bobki) znajdziecie na Skye wszędzie.


Kolejny wodospad po drodze.


I kolejne, ponad godzinne, dojście do chatki.
Pizgało złem na wszystkie strony.
Ale uświadczyliśmy po drodze wolno pasące się hajlandzkie krowy, co było, rzecz jasna, na liście moich szkockich marzeń. Trochę się bałam, że nas nie polubią, ale okazało się, że miały nas głęboko w poważaniu i nawet nie podniosły głów.
Nasza bothy na drugą noc nazywała się The Lookout – jako że znajduje się na północnym cypelku wyspy (Rubha Hunish), można z niej rzekomo obserwować wieloryby. My nie uświadczyliśmy żadnego. Mogliśmy co najwyżej obserwować pasące się dookoła krowy.


Ponieważ było jeszcze widno, gdy dotarliśmy na miejsce, przed rozłożeniem karimat i przymusowym socjalizowaniem się z innymi podróżnikami, poszliśmy na wycieczkę w dół klifu. Norb się tu uśmiecha, ale ja nie skłamię jak powiem, że zejście (i wyjście) po tym klifie to jedna z najbardziej przerażających rzeczy, jakich ostatnio dokonałam. Szczególnie w tym cholernym, szkockim wietrze!


Ale zdecydowanie warto było. Bo choć trochę strasznie było, to widoki niezapomniane. I byliśmy zupełnie sami, co zawsze należy odnotować na plus.








Tak wyglądała nasza chatka na szycie klifu.
Wieczór minął na uprzejmym gawędzeniu. Poznaliśmy parę z Edynburga, która była na tym samym koncercie, co my z Wojtkiem i to ledwie kilka dni wcześniej – Mon the Biff!
Wstaliśmy przed świtem.
Choć wiatr wciąż dawał w kość, a my byliśmy trochę po nocy przemarznięci, wcale niefajnie było żegnać to cudowne miejsce.
Ale ruszyliśmy po wrzosach…
…w stronę słońca.




Po wizycie w średnio przyjemnej kawiarni (long story short: właściciel był bardzo sfrustrowanym człowiekiem, który nieszczęśliwie wyładował się na nas), pojechaliśmy zobaczyć wodospady w Fairy Glen.  


Do upatrzonego przez nas wodospadu podchodziliśmy na dziko, lawirując między malowniczymi, krowimi plackami.








Owce, wszędzie owce!
Po drodze ustrzeliliśmy widoczek jak z filmu, tylko nie wiem którego.
No i to był moment, w którym pogoda kompletnie nam siadła…
…więc poszliśmy do Dunvegan Castle zabić trochę czasu. Ogrzaliśmy się przy kaloryferach i kimnęliśmy się na historycznym filmie. Fajnie było!
Dotarcie do naszej bothy (tej samej co pierwszej nocy) było przeżyciem niemalże traumatycznym. Przemoczone mieliśmy wszystko, łącznie z bielizną. A chatka przepełniona, więc nie było jak i gdzie to wszystko suszyć. Zakładanie mokrych, zimnych ciuchów z samego rana ssie, nie polecam. Droga powrotna do auta była co najmniej tak paskudna jak whisky ze zdjęcia. Nie dajcie się nabrać etykietce, tego naprawdę nie dało się wypić. Ale przynajmniej dobrze tej nocy spaliśmy.
W drodze na lotnisko w Inverness (skąd leciał Norbert i skąd wypożyczyliśmy auto – Eropecar jakby ktoś pytał) zahaczyliśmy po malownicze zdjęcie do Eilean Donan Castle (bez zwiedzania, bo czasu nie było).
Choć pogoda dała nam na koniec w dupę, absolutnie niczego bym w tej wyciecze nie zmieniła. Może trochę nam było szkoda, że nie zobaczyliśmy Nest Point, ale biorąc pod uwagę, że próbę mogliśmy przypłacić oberwanym bagażnikiem (tak pizgało…), to nie ma tragedii. Doskonale zresztą wiem, że na Skye niedługo i tak wrócę. Grzechem byłoby nie!
Wojtek, Norbert, jeszcze raz wielkie dzięki za wyborne towarzystwo, bez was nie byłoby tak cudownie! Spełniłam więcej moich szkockich marzeń niż się spodziewałam, a i tak widzieliśmy tylko niewielki kawałek całej wysypy… do następnego razu!
* „względnie”, bo dosłownie w ostatnich minutach naszej wycieczki rozwaliłam oponę, za którą musieliśmy potem słono zapłacić. Nie popełniajcie naszego błędu i zawsze opłacajcie dodatkowe ubezpieczenie przy wypożyczaniu auta, dobrze radzę...