04/09/2020

Na ekranie: sukces i porażka

Obejrzałam jakiś czas temu dwa podobne tematycznie filmy: Inside Llewyn Davis oraz Wild Rose – oba traktują o utalentowanym muzyku i trudnościach w ich drodze do rzekomego sukcesu. Jednak różnica między nimi aż bije po oczach (i to w więcej niż jednej kwestii): Rose-Lynn mimo wszystko odnosi sukces, zarówno zawodowy jak i prywatny – może nie taki, o jakim pierwotnie marzyła, ale w gruncie rzeczy dla niej samej lepszy. Llewyn, mimo talentu i bycia u gruntu dobrym, choć mocno w życiu zagubionym, człowiekiem, jedynie pogrąża się w swoim błędnym kole – brak tu jakiegokolwiek sukcesu czy chociażby śladu względnie dobrego zakończenia.


Zaczęłam się zastanawiać, który z tych dwóch filmów przemawia do mnie bardziej – wyżej oceniłam Wild Rose, bo był prostszy w odbiorze i mnie nie nudził. Inside Llewyn Davis oceniłam niżej, bo mimo że jest zdecydowanie bardziej interesujący artystycznie i klimatycznie, był nieco zbyt nużący, zbyt dołujący, zbyt wymagający. I tak przyszła kolejna myśl: czy to oznacza że idę z prądem i daję sobie wmówić, że dążenie w życiu do sukcesu to jedyna odpowiednia droga? Owszem, wolę filmy z pozytywnym wydźwiękiem, ale z drugiej strony bardzo doceniam, gdy tego wydźwięku (czasem wbrew oczekiwaniom) zabraknie. Niedawno spierałam się nawet ze starszym przyjacielem o zakończenie La La Land – ja uważam je za najmocniejszy element całego filmu (bez tego przykrego zwrotu akcji uznałabym go za film raczej słaby), on za najsłabszy, bo wolałby coś delikatniejszego, mniej dosadnego, mniej jednoznacznego. Kwestia osobowości czy różnice pokoleniowe? Pewnie oba.
Sama chciałabym tworzyć historie, które przy pozytywnym wydźwięku dają posmakować trochę gorzkich łez, jak to w życiu. Ale rozumiem też doskonale tę potrzebę pozytywnego wydźwięku (bo sama ją często przejawiam): życie samo w sobie zdaje się być wystarczająco przygnębiające, więc często sięgając po film czy książkę, potrzebujesz bardziej pocieszenia niż kolejnej smutnej (choć pewnie mądrej) historii do kolekcji.
Prawdą jest, że patrząc na kino ostatnich lat, twórcy hitów najchętniej karmią nas sukcesami i wyjątkami potwierdzającymi regułę. Filmów o regułach samych w sobie jest stosunkowo niewiele, a jeśli już się pojawiają, mają niewielką siłę przebicia i giną w gąszczu bardziej pozytywnych i wyrazistych tytułów. Bo, jak wspomniany wyżej Llewyn, są zazwyczaj historiami przygnębiającymi. Czy to źle, że pozytywne tytuły przeważają? Chyba niekoniecznie. Jeśli bowiem potraktujemy film jako antydepresant – a nie wątpię że tym właśnie dla wielu osób kino jest – to właśnie o tych cudownych, szczęśliwych wyjątkach chcemy słyszeć.
Przyznaję jednak, że mi osobiście brakuje tu jakiegoś złotego środka, zdrowego wypośrodkowania: dlaczego by nie opowiadać o porażce i zawodzie (które spotykają nas wszystkich, bo sukces, nawet jeśli nas czeka, prawie nigdy nie przychodzi od razu) z pozytywnym wydźwiękiem? Można przecież nie odnieść oszałamiającego sukcesu, ale odnaleźć szczęście w porażce, nauczyć się doceniać mniejsze rzeczy. Można się w jakiejś kwestii poddać, a mimo to zachować twarz i resztki zadowolenia z innych aspektów życia. Nie jest powiedziane, że tylko obiektywnie zatwierdzony sukces gwarantuje szczęście, wręcz przeciwnie, jest masa przykładów na to, że sukces często ludzi unieszczęśliwia. W bardzo pogodnym Yesterday, który zabiera nas w alternatywny świat w którym nie istnieją Beatelsi, pada bardzo ważne zdanie: na pytanie czy prowadził życie szczęśliwe, ale bez sukcesów, alternatywny John Lennon odpowiada, że szczęśliwe życie jest sukcesem. Bardzo się z tym światopoglądem zgadzam: bardziej od samego dążenia do celów i zawodowych (czy też prywatnych) sukcesów, ważna jest umiejętność odnajdywania radości i szczęścia w samym procesie. W codziennym życiu tak po prostu. Bo nasz najlepszy czas zawsze jest tu i teraz, a nie tam i kiedyś.
Brakuje mi filmów o tych przegranych, którzy polubili swoją zwykłą, szarą codzienność. Którzy odnaleźli magię w drobnostkach, być może w innych – równie zwykłych – ludziach. Filmy sukcesu z billboardów zdają się nam mówić, że to nienaturalne, a jest wręcz przeciwnie: wokół ciebie żyją tego przykłady, wystarczy się tylko trochę rozejrzeć. Ba, są szanse że sam tym przykładem jesteś lub stać się możesz. Zwykłym szarym człowiekiem, który mimo swej przeciętnej szarości i teoretycznego braku sukcesów – czy może właśnie dzięki niej – jest szczęśliwy.
No chyba że te filmy istnieją, ale ja ich jeszcze nie widziałam.
Macie jakieś polecenia?