28/08/2020

Strefa komfortu

Nigdy nie zapomnę tych pierwszych emocji związanych z nowym miejscem i nowym życiem: tej ekscytacji, nowych zapachów, smaków i kulturowych doświadczeń na każdym kolejnym rogu. Wydawało mi się, że zawsze już będę do tego tęsknić, do tych nowych doświadczeń, jak do łez szczęścia na koncertach; że to mnie będzie niezmiennie pchać do przodu, gonić z kontynentu na kontynent, z jednego kraju do drugiego. I cóż tu dużo mówić: życie znowu mnie uczy, że gówno prawda. Owszem, nowych doświadczeń wciąż łaknę (co jest chyba objawem chęci do życia), ale wiem już, że wcale nie trzeba po nie gonić na drugi koniec świata. Można wiele doświadczać w ogóle nie wychodząc w domu. I wciąż mieć z tego frajdę.


Kila lat temu myślałam, że życie pełną piersią wymaga wychodzenia ze strefy własnego komfortu. Że strach trzeba bez przerwy oswajać i skakać na coraz to głębszą i głębszą wodę. Olać siatkę bezpieczeństwa, być odważnym, pyskatym, aktywnym, sięgać po swoje, brać życie na klatę, za rogi! Stabilizacja jest dla słabych, bez podróżowania nic o życiu nie wiesz!  
Jak dużo jest w tych stwierdzeniach prawdy, tak też zdaję sobie sprawę w jak wielkim byłam błędzie i jak niewiele rozumiałam. Strefę komfortu, moi drodzy (cytując za Justyną Mazur), należy poszerzać, a nie z niej wychodzić. Otwartość na doświadczenia trzeba mieć w głowie, a nie na papierze. A i dobrze jest robić to wszystko z głową i poczuciem odpowiedzialności, a nie „na wariata”.
Może to właśnie jest ta sławna starość (i zdecydowanie radość).
Nie śmiem twierdzić, że ogarnęłam życie i nic mnie już nie zaskoczy, bo to wbrew mojej sztandarowej zasadzie „nigdy nie mów nigdy”, ale też nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pod wieloma kwestiami, w podbiegu do tej mojej 30stki, naprawdę wiele rozgryzłam. Albo przynajmniej poukładałam sobie w głowie na tyle, że wszystko zdaje się działać lepiej, jaśniej, jak nigdy wcześniej. Nie twierdzę, że teraz będzie już tylko z górki (bo życie to wieczne góry i doliny), ale noszę w sobie przekonanie, że cokolwiek się nie wydarzy, ja dam sobie radę.
Z roku na rok, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, znam swoje granice, możliwości, wady i mocne strony coraz lepiej. Wiem gdzie powinnam siebie bardziej przycisnąć, a gdzie sobie bardziej odpuścić. Jasne, wciąż niezmiennie miewam gorsze dni, dręczące wątpliwości i dławiące w gardle poczucie zwątpienia w sens tego co robię i co sobą reprezentuję. Ale to są zawsze tylko przemijające chwile. Przez zdecydowaną większość czasu czuję się spokojna, szczęśliwa i na właściwej drodze. Bo wyrobiłam w sobie nowe mechanizmy, które pomagają mi tkać codzienność z rzeczy prostych, a ważnych: potrafię cieszyć się kawą w kuchennym oknie, mgłą na mieście i słońcem na ulubionej ławeczce. Doceniam i jestem wdzięczna nie za to do czego dążę i czego bym bardzo w życiu chciała, ale za to co już mam. Bo mam dużo.
Poczucie komfortu (i wdzięczność!) gra tutaj pierwsze skrzypce. Swego czasu pisałam jak to siatka bezpieczeństwa i potrzeba stabilizacji zdaje się mnie hamować. Cóż, z czasem okazało się, że było odwrotnie: to chęć udowodnienia sobie, że moim powołaniem jest podróżowanie po świecie i niekończące się życiowe zmiany, napędzały mój mętlik w głowie. Dopiero gdy dałam się pokonać, osiadłam na ów siatce bezpieczeństwa i dałam szansę tej do tej pory znienawidzonej stabilizacji, z niemałym zaskoczeniem odkryłam, że to był mój klucz do prostego szczęścia. To więzienie, które malowałam sobie w podświadomości, ta strefa komfortu, z której tak bardzo chciałam uciekać, okazuje się być najważniejszym (dla mnie) elementem tej życiowej układanki!
Słuchajcie siebie i swojej intuicji, a nie hałasu obok. Bo to ty, a nie świat wokół, wyznaczasz granice swojej strefy komfortu. Którą jak najbardziej warto poszerzać, ale już niekoniecznie z niej wyskakiwać.