21/04/2018

Nowy rozdział

Nowy początek. Znowu.
Na własne życzenie: życie w chaosie, stresie i sporej dozie niepewności. Z pierwszym w życiu długiem na plecach, chujową pracą i kolejnymi przebojami zdrowotnymi, bo jakżeby inaczej!
Ale z mojego nowego okna widać prototyp Hogwartu (George Heriot’s School) i nawiedzony cmentarz, z którego Rowling zapożyczyła trzy nazwiska dla swoich postaci (Greyfriars Kirkyard), bo zamieszkałam na prototypie ulicy Pokątnej (Victoria Street), która na dodatek jest jedną z (w moim rankingu trzech) najpiękniejszych uliczek w całym Edynburgu.
W moim ukochanym Edynburgu!


Gdyby ktoś mi 10 lat temu powiedział, że będę mieszkać w takim miejscu, nie uwierzyłabym. Tak samo jak nie wierzyłam, że będę kiedyś płynnie pisać po angielsku. A stało się: piszę płynnie i od kilku tygodni żyję swoim nastoletnim marzeniem, wyglądając zza laptopa na powyższy widok w świetle zachodzącego słońca. I nawet myślę sobie, że wszystkie te niedogodności, życiowe komplikacje i porzucone plany są tego warte.
Do diaska z tymi nienaturalnie wyolbrzymionymi oczekiwaniami!
Mentalnie burzliwy okres, z którym musiałam uporać się na początku tego roku, doprowadził mnie bowiem (jak zwykle) do wielu wniosków. Jednym z nich jest przekonanie, że siatka bezpieczeństwa wcale nie jest oznaką słabości (jak zwykłam myśleć), ale wręcz przeciwnie: reprezentuje wewnętrzną siłę. Zdecydowanie zbyt długo wmawiałam sobie, że to zakamuflowany hamulec, który nie pozwala mi wyjść ze strefy komfortu i sięgać po więcej. Ciągle tylko więcej, więcej i więcej. Chciałam cisnąć do przodu i to cisnąć bez litości.
A nie tędy biegnie moja droga.
Bo czasem, przy potknięciach (które zdarzają mi się często i gęsto), trzeba spaść na tę nieszczęsną siatkę bezpieczeństwa. I się w niej chwilę pobujać. Dla własnego, psychicznego zdrowia. Brzmi prosto i logicznie, a z jakiegoś powodu zaskakująco długo musiałam sobie tłumaczyć, że nie ma nic złego w powrotach, przerwach i sięganiu po czyjąś pomoc. Że wcale nie muszę zaliczyć tego, tamtego i jeszcze tego, koniecznie przed trzydziestką. Że ludzkim jest popełniać błędy, przechodzić kryzysy i zawodzić, szczególnie samego siebie. Owszem, jest to chujowe i irytujące, ale też bardzo ludzkie. Nie jestem nadczłowiekiem, więc tego nie uniknę.
Doceniać siatkę bezpieczeństwa nauczyłam się oczywiście w samą porę, bo życie jakoś nie szczędzi mi coraz to nowszych komplikacji. Bez miękkiego lądowania leżałabym teraz pewnie na intensywnej terapii, zamiast zapisywać kolejne strony.
Przy całym tym chaosie, w który zazwyczaj pakuje mnie każdy „nowy początek”, bardzo lubię zaczynać nowe rozdziały. I choć niełatwa to sztuka, lubię też stawiać kropki na ich końcach. Jasna sprawa, czasem zatęskni mi się za jakimś rozdziałem z początku, więc bywa, że wracam go przeczytać, ale szczęśliwie nie czuję już potrzeby go przepisywać i przeżywać od nowa. Co było to już było, a że czas działa tylko w jedną stronę, to sensowniej jest ruszać po nowe. Z siatką bezpieczeństwa dumnie rozpostartą nad własnoręcznie wykopanym dołkiem.
Może to mój pierwszy nieśmiały krok na drodze do życia tu i teraz.