27/02/2018

Lepiej po angielsku

Nie od dziś wszystkim wiadomo, że prawie wszystko brzmi mi lepiej po angielsku – gdyby tak nie było, poszłabym na inne studia, a anglojęzyczni panowie nie mieliby żadnego asa w rękawie – a mają, choć rzadko kiedy zdają sobie z tego sprawę.
To taka moja słabość, siejąca spustoszenie w moim życiu od premiery Czary Ognia, bo to był pierwszy film o Potterze, który w oryginalne znałam na pamięć cały (nie żartuję, wszystkie dialogi miałam rozpisane, a poszczególne sceny nagrane na płytę CD, bo to były czasy, gdy nie posiadałam jeszcze własnego komputera). Pierwszy film w moim życiu, przy którym pojebanie na punkcie Pottera przerodziło się w pojebanie językowe.
Że to językowe pojebanie jest w gruncie rzeczy super, szczególnie gdy wybierasz się na filologię angielską, już TUTAJ pisałam. Ale zanim się na tą filologię angielską rzeczywiście wybrałam, sprawy miały się nieco inaczej.



Byłam kiedyś napaloną dziewczynką, lat naście, która bardzo chciała pisać i to też, po szkole, w weekendy, ferie i wakacje, z namaszczeniem czyniła. Po polsku ma się rozumieć, bo angielski wtedy dopiero nieśmiało zapuszczał w moim mózgu korzenie i przejawiał się głównie w piosenkach Hilary Duff i wyżej wspominanych dialogach do Czary Ognia. Pierwsza myśl o pisaniu po angielsku zrodziła się w wyniku wymykającej się spod kontroli obsesji na punkcie anglojęzycznego, ma się rozumieć, platonicznego wybranka. Bardzo chciałam napisać mu list*. Nawet próbowałam, i to właśnie podczas tej frustrującej próby, po raz pierwszy w życiu, przepaść, jaka rozpościerała się między tym, co potrafiłam wyrazić po polsku, a czego nie potrafiłam wyrazić po angielsku, doprowadziła mnie do łez bezsilności. Ot, dotarło do mnie, że nic nie umiem. Równie mocno zdzieliło mnie to po twarzy jeszcze tylko kilka lat później, w Nowym Jorku, gdy szukając drogi na dach muzeum, uświadomiono mi, że ułożyć i zadać pytanie (z któregobyłam naprawdę dumna) to żadne osiągnięcie, jeśli nie rozumie się absolutnie nic z serdecznie udzielonej odpowiedzi.
Przez długie lata żyłam w przekonaniu, że zmiana tego przygnębiającego stanu rzeczy nigdy nie będzie możliwa. Ta bariera językowa była moją największą, osobistą porażką, która dość szybko ewoluowała w swego rodzaju traumę. Jak teraz o tym myślę, to wcale niewykluczone, że była jednym z ważniejszych (choć raczej podświadomych) powodów, dla których ostatecznie zdecydowałam się iść na studia filologiczne.
Minęły lata, nastoletnie obsesje znacznie zelżały, o traumie zapomniałam, a bariera językowa zniknęła (dziwnym by było, gdyby po pięciu latach studiów i roku pracy za granicą wciąż tu była…). Dziś, na wspomnienie tej zrozpaczonej, 15letniej Ani, chce mi się śmiać, a przecież powinnam być z siebie dumna. Dokonałam czegoś, co wydawało mi się niemożliwe. Niestety, perspektywa zrobiła swoje i jako-takie władanie słowem angielskim biorę dziś za absolutny pewnik. Bo przecież znam ludzi nie po filologii, którzy to robią. I to robią dobrze. Niektórzy nawet lepiej ode mnie.
To, co spędzało mi sen z powiek jakieś dziesięć lat temu, dziś przysparza mi zupełnie innych problemów. Jeszcze kilka lat temu istniało wyraźne rozróżnienie pomiędzy moim polskim i angielskim pisaniem (szczególnie, że po angielsku ledwie raczkowałam), ale odkąd zaczęłam pisać prywatnie więcej po angielsku niż po polsku, granica miedzy jednym a drugim nieco się zatarła. Co oczywiście powoduje, że sprawiam wrażenie analfabety w obu językach.
Ale pomijając już moje ogólne braki słownictwa (za mało czytam!), notoryczną martwicę mózgu i regularne przeprawy przez słowniki w poszukiwaniu odpowiednich tłumaczeń i synonimów, prawdą jest, że od jakiegoś czasu naprawdę lepiej pisze mi się po angielsku. Coraz częściej, siadając do pisania tekstu na bloga (po polsku), po kilku zdaniach (czasem nawet słowach) stwierdzam, że to o wiele lepiej – i łatwiej – napisze się po angielsku. Nie ma takich słów, wyrażeń i sformułowań w języku polskim, które dokładnie i barwnie oddałyby to, co mój mózg z jakiegoś powodu koduje po angielsku.
Nigdy nie myślałam, że do tego dojdzie, a z drugiej strony podświadomie chyba do tego właśnie cały czas dążyłam: żeby angielski stał mi się tak bliskim środkiem wyrazu jak rodowity polski. I choć może wciąż nie posługuję się tym językiem w 100% poprawnie, to cel został osiągnięty. Coraz częściej wolę angielski od polskiego.
W tym roku postanowiłam więc dać temu publiczny wyraz, ostrożnie rozkręcając swojego angielskiego bloga, do którego czytania (i komentowania) serdecznie zapraszam. Nie będę bowiem ukrywać: blog angielski poprowadzi się kosztem polskiego. W tym roku postów będzie tutaj znacznie mniej, a miesięcznych kadrów nie uświadczycie w ogóle.
Przetasowałam priorytety.

*w razie gdyby ktoś się zastanawiał, rzeczonego listu po angielsku koniec końców nigdy nie napisałam, o wysyłaniu nie wspominając.