09/02/2018

Życie po szkocku

Szkocja, jak wszystkim już wiadomo, skradła moje serce (Edynburg w szczególności – o jego magii możecie przeczytać TUTAJ). Przez osiem miesięcy mojego pobytu w jej stolicy odrobiłam kilka życiowych lekcji (ściśle z miejscem powiązanych), którymi dziś się z wami dzielę. Mogą się przydać przy planowaniu wycieczki!


Bez parasola
Z Londynu do Edynburga przytargałam ze sobą parasol, który, przy pierwszym podmuchu szkockiego wiatru, (połamany!) wylądował w koszu na śmieci przy North Bridge. Wystarczył jeden dzień typowego dla krainy szkotów pizgania deszczem po twarzy, żebym oduczyła się noszenia parasola. Niby trąbią na prawo i lewo, że w Szkocji to ciągle tylko pada, ale to wcale nie deszcz jest twoim największym wrogiem (wszak z cukru nie jesteś) – twoim największym wrogiem na szkockiej ziemi (a przynajmniej w Edynburgu) jest wiatr, który posiadanie parasola zwyczajnie wykpiwa, najczęściej wywalając go na drugą stronę i łamiąc w pół. Tutaj trzeba zainwestować w dobrą kurtkę.

Diabelskie mewy
Jak przyjechałam po raz pierwszy trzy lata temu i razem z bratem włóczyłam się po centrum ciemną (acz ciepłą i suchą) nocą, to najbardziej przerażały mnie nie te ciasne przesmyki pomiędzy budynkami i ziejące pustkami wiktoriańskie uliczki (nieznane mi wówczas były historie o duchach), ale diabelski śmiech mew. Tja, słyszę to wasze pobłażliwe parsknięcie. Ale jakbyście przyjechali z rejonu gdzie mew na co dzień nie słychać i zaczęli się wsłuchiwać w ich odgłosy nocą, ręczę że też zaczęlibyście się zastanawiać, czy to nie diabeł. Odkąd zresztą w Edynburgu zamieszkałam, mewy jawnie znienawidziłam. Są gorsze od krakowskich gołębi. Chrzanione latające szczury.

Z górki i pod górkę
Dlaczego do Edynburga lepiej wybrać się z plecakiem, a nie z walizką? Bo ścisłe centrum to niekończące się górki i dolinki, mosty (choć nie nad rzeką, jak zakładała Monia), i mnóstwo, mnóstwo schodów. Z praktycznego punktu widzenia, walizka jest tu tylko i wyłącznie utrudnieniem. A wkurzać się na Edynburg, że jest wyboisty, to jak wkurzać się na wodę, że jest mokra. Wszak bez tej wyboistości, nie byłoby punktu poniżej. Zresztą umówmy się, wspinanie się pod te górki – schodami czy zwykłymi podejściami – były zasadniczo jedyną formą mojej aktywności fizycznej przez te osiem miesięcy.

Niekontrolowane zachwyty
Może to tylko ja, ale nawet po ośmiu miesiącach, wracając z pracy, czy idąc na Stockbridge Market w niedzielę, co chwilę wypatrywałam w tym wszechobecnym kamieniu nowe perełki warte sfotografowania, czy chociażby chwilowej admiracji. Nie ważne jak dobrze znasz Edynburg – urokliwe zakamarki zdają się mnożyć każdej nocy. Nie wspominając już o tym, że kapryśna pogoda często darzy szkockie niebo niepowtarzalnymi, chmurnymi spektaklami. Nigdzie indziej niebo nie bywa tak różnorodnie (i często) piękne, jak w Szkocji.  Pewnie nie jestem obiektywna, ale dla świętego spokoju: jedźcie i oceńcie to sami. 

Piętrowy autobus
Zawsze powtarzałam, że kocham tramwaje, a moim ulubionym środkiem transportu, jak i atrakcją samą w sobie, jest londyńskie metro. Ale to było zanim nauczyłam się jeździć burgundowo-kremowymi, piętrowymi autobusami w Edynburgu. Nie wiem co sprawiło, że tak bardzo je polubiłam: może to, że zawsze super mi się w nich czytało, może to, że były jak darmowe wycieczki po pięknym mieście, może to, jak obijały się o ich szyby gałęzie drzew i krople deszczu, może to jak pozdrawiali się kierowcy, nigdy nie odmawiając turystycznych konsultacji, a może to dziękowanie kierowcy przy każdym wysiadaniu?

Szkocki akcent
Wcale nie jest taki strasznie trudny do zrozumienia, jak się wszystkim wydaje, a w samym Edynburgu nie słychać go prawie wcale (prędzej usłyszysz go w Glasgow). Jasne, zdarzy się czasem jakiś typek z wadą wymowy (co przy ich dość pospolitych wadach uzębienia nie jest rzadkością) czy mruczący do siebie pod nosem, którego ni jak nie da się zrozumieć, nawet jakby mówił w przykładnym, książkowym RP, ale w znacznej większości wystarczy się z tym ich szkockim trochę osłuchać. A wierzcie mi na słowo: to jest melodia na uszy. Mogłabym słuchać od rana do nocy. Przez akcent do serca, zdecydowanie! Zresztą, nawet jeśli natraficie na trudności, żaden Szkot nie obrazi się, gdy poprosicie by powtórzył. Uśmiechnie się co najwyżej i spróbuje powtórzyć w tonie telewizyjnego prezentera (chyba że ma wspomnianą wcześniej wadę wymowy – wtedy ratuje was chyba tylko tłumacz). Może miałam jakieś nienaturalne szczęście, ale każdy napotkany na mojej drodze Szkot był zaraźliwie życzliwy.

Żadnego ze zwiedzonych przeze mnie miejsc (choć to raczej skromna liczba) nie polecam tak bardzo jak Szkocji i Edynburga. Tam, póki co, zostawiłam największy kawałek serca.