17/05/2018

Przerażony Królik

Pogoda od tygodnia rozpieszcza Edynburg słońcem, więc zrobiłam sobie dziś dzień wolnego i pojechałam poczytać książkę na moją ukochaną Cramond Island. Że humor miałam raczej pustelniczy, to zapuściłam sobie w słuchawkach melancholijnych Dry the River, których nie słuchałam od dobrych kilku miesięcy. Ale gdy już dotarłam na wyspę i wybrałam odpowiedni kawałek trawy na mój kocyk, mój wzrok zatrzymał się na widniejących w oddali mostach Firth of Forth. Z automatu zmieniłam więc ścieżkę dźwiękową na Frightened Rabbit i pozwoliłam świadomości zrobić swoje.
Bo słuchanie tych piosenek już nigdy nie będzie takie samo.


Ostatnie, co chcę tym tekstem osiągnąć, to zareklamować niszowy, szkocki zespół jego tragicznym końcem. Sprawa jednak tak bardzo mnie przejęła, że nie mogę tego przemilczeć.
O śmierci Scotta Hutchisona, założyciela, gitarzysty i wokalisty Frightened Rabbit, dowiedziałam się w zeszłą sobotę. Wiadomość mnie zasmuciła, ale wir pracy i mnożących się obowiązków skutecznie odciągnął mnie od sprawy. Dopóki we wtorek ktoś nie skoczył z North Bridge (gdzie obecnie pracuję) i nie zablokował ulicy na pół dnia. Wtedy przed oczy wróciła mi znajoma twarz i jeszcze bardziej znajomy most. Lunch spędziłam na przygnębiającym researchu co, jak, gdzie i kiedy, ale wciąż nie pozwałam się tym wiadomościom odpowiednio wchłonąć. Dopiero ta wycieczka na Cramond, widok mostu w oddali i ‘Floating in the Forth’ w uszach wycisnęły ze mnie potok łez, który trudno mi było zatrzymać.
Pierwszy raz o Frightened Rabbit i ich Midnight Organ Fight (bo to mój ulubiony krążek) usłyszałam od Simona Neila (wokalisty Biffy Clyro, jakby ktoś nie kojarzył), gdzieś przy okazji promowania ich szóstego albumu w 2013. Pamiętam, że nazwa zespołu wydała mi się wtedy nieco dziwna, ale zaufałam Simonowi i dałam im szansę. Płyta już po pierwszym przesłuchaniu wylądowała w mojej biblioteczce ulubionych, bo emocje, jakie we mnie wywołała i to, w jakim stopniu mogłam się z nią utożsamić, przekroczyły wszelkie standardy ustalone uprzednio przez Placebo i pierwszy krążek Kodaline*. Od tamtego czasu, przy każdym ciemniejszym zakręcie na mojej drodze, trawiona nieznośną samotnością, w środku nocy, czy gdzieś na kompletnym pustkowiu, odpalałam sobie „Przerażonego Królika” w poszukiwaniu zrozumienia, ulgi i pocieszenia, które zawsze tam na mnie czekały. W grudniu 2016 razem z bratem udało mi się spełnić jedno z moich marzeń i zobaczyć ich na żywo w Trinity Centre w Bristolu. Patrząc wtedy na Scotta na scenie, trudno byłoby odgadnąć, że to człowiek od lat zmagający się z depresją.
Nie jestem ich wielką fanką (a przynajmniej daleko im do pozycji Muse, Biffy i Placków w moim życiu), bo to nie jest zespół na każdą okazję – żeby ich słuchać z pasją, potrzebuję odpowiedniego, melancholijnego nastroju (który, owszem, miewam często, ale jednak nie zawsze). Niewątpliwie jednak wypracowałam sobie z nimi (a szczególnie z krążkiem ‘The Midnight Organ Fight’) głęboką i bardzo osobistą relację. Tak się jakoś złożyło (całkiem niezależnie), że to, o czym w większości piosenek śpiewa Scott, jest dokładnie tym, co od lat nieudolnie próbuję opisywać w mojej fikcji. Są w ich dorobku kawałki, które mogłyby robić za streszczenia moich niedokończonych powieści.
Świadomość, że Scott już nic więcej nie napisze i nie zaśpiewa, że już nigdy więcej nie zobaczę go na żadnej scenie, mną po prostu wstrząsnęła. Osoba, która pomogła (i nie wątpię, że wciąż pomaga) setkom ludzi pozbierać rozsypane kawałki (ze mną włącznie), która pokazała, że można szczerze i pięknie śpiewać o swojej walce z demonami i samotnością, ostatecznie przegrała batalię z depresją. I to przegrała ją tuż obok mnie, w jednym z miejsc, które pokochałam miłością bezwzględną.
Scotta ostatni raz widziano w środę nad ranem w okolicach Forth Road Bridge. Nikt oficjalnie tego nie potwierdził, ale wystarczy przesłuchać sobie ‘Floating in the Forth’, żeby wiedzieć, że tym razem skoczył, a zeszła środa nad ranem była tym „innym razem”. Zanim odpłynął, prosił na twitterze, żebyśmy zawsze byli dobrzy dla tych, których kochamy. I żebyśmy ich przytulili.
W Wielkiej Brytanii właśnie obchodzimy Mental Health Awareness Week. Nie skłamię jeśli powiem, że nikt i nic nigdy wcześniej tak dobitnie nie uświadomiło mi jak straszną i nieprzewidywalną chorobą jest depresja, jak Scott. W całej tej przygnębiającej aurze zrozumiałam, że jestem szczęściarą, bo ta choroba nie odebrała mi nikogo bliższego niż wokalistę lubianego zespołu, ale też uświadomiłam sobie, że prawie każdy z nas nosi jakiś zżerający go problem i nierzadko toczy walkę o siebie, którą może przegrać, a o której być może nikt nie wie. I tego nigdy nie należy bagatelizować.
Wiem, że mam wokół siebie przyjaciół, którzy toczą podobne batalie jak Scott i to ich chciałabym dziś szczególnie przytulić. Przytulić mocno i prosić by pamiętali, że jakkolwiek daleko by mnie w świat nie wywiało, zawsze będę ich posiłkiem, tą zapasową amunicją, którą mogą wykorzystać przeciw demonom ciągnących ich na dno.
Nie dajmy sobie wmówić, że jesteśmy z tym sami. Bo nie jesteśmy.
A Przerażony Królik, choć może na małą skalę, naprawdę zmienił świat. Przynajmniej mój.

*pamiętam, że długo nosiłam się nawet z zamiarem napisania o tym, jak bardzo ich piosenki poruszają mnie swoją autentycznością, ale ostatecznie jakoś nigdy się do tego nie zebrałam; dziś ta autentyczność nabrała przygnębiającego ciężaru.