07/08/2020

Pisemna blokada

Izolacja (i przymusowy urlop) jest moim zbawieniem jeśli idzie o zaległości. Wreszcie czytam długo odkładane tytuły, stopniowo odświeżam moją internetową galerię zdjęć, sortuję i edytuję zdjęcia z ostatnich trzech lat, znowu próbuję swoich marnych sił w fikcji, a i pomysłów na teksty i całe ich blogowe serie ciągle w folderze przybywa. Ale – co dla mnie chyba najważniejsze – wreszcie nadrobiłam pamiętnik. Co to za nieopisana ulga, wiem tylko ja. Wreszcie mam spokojniejszą głowę. Tyle tylko, że w tej spokojniejszej głowie, teraz, gdy nadrabianie pamiętnika zeszło z listy priorytetów (a bierzmy na poprawkę, że tkwiło tam od prawie dwóch lat nieprzerywanie!), zwolniło się miejsce na rozmyślanie o pisaniu tak w ogóle. I wróciły na tapetę stare problemy. Więc co z tym fantem robię?
Otwieram dokument worda i piszę.


Jak chyba każda pisząca – czy cokolwiek na dobrą sprawę tworząca – osoba, regularnie męczona jestem wątpliwościami. Około połowę mojego „kreatywnego” czasu spędzam na myśleniu, że nie potrafię pisać i nie da się mnie czytać. Choć dawno już przestałam się łudzić, że ten blog kiedykolwiek dotrze do szerszego grona odbiorców, to bywają dni, że te marne statystyki mnie dobijają. Wiem doskonale, że to nie dla statystyk go piszę, ale czasem trudno mi powstrzymać tą wewnętrzną chęć zostania przeczytanym. No bo czy pisanie może istnieć bez czytania? Czy autor może istnieć bez czytelnika? Kim jest osoba kreatywna bez swojego odbiorcy? Wariatem? Dziwakiem? Nikim?
Nie od dziś wiem, że pisanie to wieczna batalia. Że to co w akcie pisania jest najważniejsze, przychodzi najtrudniej. Owszem, wyrobiłam sobie blogową lekkość i sklejenie tekstu na 500-800słów z często dowolnie porozrzucanych akapitów to dla mnie żadna wielka filozofia. Gdy jednak rzecz toczy się o fikcję czy jakikolwiek inny format, dłonie mi paraliżuje. A jak nie próbować teraz, to kiedy? Druga taka szansa już się pewnie nie powtórzy!
Nie pomaga w tym moja pisemna (i życiowa, jakby nie patrzeć) „dwubiegunowość”. Bo z jednej strony strasznie chcę pisać po angielsku, a z drugiej strony wciąż nie potrafię zrezygnować z polskiego. A wiem, że wybrać trzeba.
Osiem lat temu, gdy zaczęłam pamiętnikować po angielsku (w ramach ćwiczenia języka), miałam podobny dylemat: mimo iż bardziej zależało mi na ćwiczeniu angielskiego, to nie potrafiłam zrezygnować z polskiej formy, szczególnie że po polsku pisałam ręcznie. Po kilku wyjątkowo frustrujących miesiącach wyrobiłam sobie system, według którego pamiętnikuję do dziś: na bieżąco piszę po angielsku na telefonie / komputerze (wedle potrzeby, na szczęście już nie codziennie!) i z początkiem każdego kolejnego miesiąca czytam to co napisałam w poprzednim, przelewając na papier w formie miesięcznych podsumowań po polsku. Brzmi skomplikowanie i jest cholernie czasochłonne, ale sprawdza się jako auto-terapia. To jak comiesięczna wizyta u psychoanalityka. Bywa, że potrafi zdziałać cuda.
Z pisaniem bloga czy fikcji podobnego systemu wyobrazić sobie jednak nie potrafię, nawet gdybym do końca życia mogła już nie pracować (a dostawać pieniądze na przeżycie). To nie tylko zbyt wiele pracy, ale też nienaturalny wysiłek dla mojego mózgu, który niespecjalnie dobrze znosi żonglowanie dwoma językami na raz. Nie chcę mu tego robić.
Miałam plan rozwijać angielskiego bloga, ćwiczyć się w bojach, ale jakoś wciąż więcej – i przede wszystkim sprawniej – zdaję się mieć do powiedzenia po polsku, tutaj. Czy to siła przyzwyczajenia? Siatka bezpieczeństwa w postaci nielicznych, ale dobrze mi znanych czytelników? Chęć ciągnięcia jedynej rzeczy, która na przestrzeni ostatnich 10 lat zawsze (i to w miarę regularnie) mi towarzyszyła? To wszystko na pewno prawda, ale największą blokadą w mojej głowie, jest pewność siebie, czy raczej jej chroniczny brak. Bo przecież nie urodziłam się tutaj, więc mój angielski musi być (tak z założenia) gorszy, drugorzędny. Na pewno zrobię z siebie absolutne pośmiewisko. Nieważne ile razy mi ktoś powie, że chciałaby żebym pisała więcej po angielsku, w mojej głowie widzę już jak czytają to wyłącznie z grzeczności (w końcu Szkocja), bojąc się mi powiedzieć, że totalnie się do tego nie nadaję, że pisać po angielsku zwyczajnie nie potrafię.
I ja wiem, że to wszystko jest wyłącznie w mojej głowie. I że jak nie spróbuję, to się nigdy nie dowiem czy rzeczywiście pisać po angielsku nie potrafię. Więc okazjonalnie próbuję, bo miewam lepsze dni, ale to wciąż za mało. Wiem, że powinnam robić więcej. 
Chcę pisać o rzeczach ważnych, o czymś, co ma potencjał zmieniania świata, nieważne czyjego i jak małego. Chcę pisać szczerze i prawdziwie, przemycać autentyczne emocje. Marzy mi się odczarowywać ludzi, dawać im głos, zrozumienie, poczucie przynależności i jedności. I denerwuje mnie, że sama sobie blokuję tę drogę.
Nie pisz dla innych, pisz dla siebie. Nie pisz tego, co myślisz, że inni chcieliby przeczytać, tylko to co czujesz, że ma sens. Pisanie ma być przede wszystkim dla ciebie: ty chcesz być w tym lepsza, ty masz tę potrzebę, ty chcesz się tym dzielić – czy ktoś to będzie chciał czytać i komentować, pozostaje poza twoją kontrolą. To wcale nie musi się klikać.
Wiem to. Wiem to wszystko!

No więc siedzę i piszę.