14/08/2020

Jak mniej myśleć


Jeśliby liczyć, że zalążki mojej samoświadomości pojawiły się mniej więcej w czasie, gdy zaczęłam o sobie pisać, to co najmniej 16 lat zajęło mi zaakceptowanie tego, co tak naprawdę powinno być akceptowane bezwarunkowo i od zawsze. 16 lat tłumienia własnych emocji i ciągłego poczucia, że jestem do wymiany: bo ciągle byłam albo za bardzo albo za mało. Zrozumienie i zaakceptowanie, że jestem wystarczająca taka jaka jestem (tak dla siebie samej, jak i dla całego świata), kosztowało mnie wyprowadzkę za granicę, pełne usamodzielnienie się (a więc i zbudowanie swojego mikro-świata od zera), 32 spisane zeszyty (w formie pamiętnika) i niezliczone strony dokumentów worda. 
Norbert kilka miesięcy temu polecił mi przeczytać książkę "Jak mniej myśleć". Jadąc na krótkie wakacje do Polski, miałam nadzieję, że mi ją pożyczy, ale niestety zostawił ją w Londynie. Szczęście w nieszczęściu, bo ów książkę dostałam w prezencie na urodziny od Kuby kilka dni później (nie, nie umawiali się). Nie powiedziałabym, że ta książka odmieniła moje życie, bo je akurat odmieniłam sobie sama, ale to na pewno była ważna lektura.


Całe życie dane mi było wierzyć, że moja impulsywność i wrażliwość to coś złego, coś nad czym należy zapanować, a najlepiej w ogóle wyplenić. Gdy po pierwszym koncercie Muse wybuchałam niekontrolowanym płaczem na każde jego wspomnienie, moja mama bliska była słać mnie do psychiatry. Ba, mój współlokator co miesiąc próbuje sugerować, że cierpię na kliniczną depresję, bo moje gorsze dni zawsze jawią mu się jako zbiór książkowych objawów. Gdy zapewniłam, że to tylko moja tendencja do ulegania emocjom, nierzadko również pozytywnym, stwierdził, że może zatem cierpię na dwubiegunowość? Odkąd tylko sięgam pamięcią, wszyscy zawsze w mig potrafili wyłapać (i, rzecz jasna, skrytykować) moją intensywną złość czy histeryczny wręcz smutek i kompletnie zignorować mój równie intensywny – i zaraźliwy – entuzjazm. Ba, ludzie wciąż zakładają, że za dużo we mnie sceptycyzmu, a ja po prostu mam nieznośną tendencję do ciągłego malowania większego obrazka: nic nigdy nie jest w mojej głowie czarno-białe. Od zawsze wiedziałam też, że nigdy nie będę akademickim orłem, bo nie potrafiłam (i wciąż nie bardzo potrafię) skupić się na wszystkim w równomiernym stopniu: moją wrodzoną wybiórczość i obsesyjność uznawałam (za przykładem innych) za niedojrzałą. Zawsze bardziej interesowały mnie idee, wartości i szeroko pojęte odczuwanie, niż wiedza sama w sobie. Zawsze miałam rozbiegane (czy rozgałęzione, zwał jak chciał) myśli. Nawet sposób w jaki piszę teksty na bloga wyraźnie to obrazuje: tą ich początkową chaotyczność i bałagan zdarza mi się samej sobie krytykować, choć wiem, że umiem całkiem nieźle ten chaos ogarniać.
Długo (za długo!) żyłam w przekonaniu, że nie jestem normalna i powinnam się bardziej o tę „normalność” w życiu starać. I tak właśnie, na dyktando świata wokół, konsekwentnie i z uporem maniaka, zagłuszałam własną intuicję, która nieśmiało dawała o sobie znać między wierszami w pamiętniku.
To dopiero dwa lata temu rozpoczął się w mojej głowie żmudny acz świadomy proces odkopywania tej zahukanej intuicji i zakopywania presji do życia według cudzych wymogów, standardów i oczekiwań. Rzeczona książka przyszła do mnie w momencie, w którym skrystalizowane wnioski osiadły się już na bazie mojej codzienności i zaczęły kreować moją (nagle o wiele lepszą) rzeczywistość. Ta lektura pomogła mi je w pewnym stopniu sformalizować i uwierzytelnić, w szerszym, psychologicznym kontekście.
Nie jest to książka idealna. Jest w niej całkiem sporo działających mi na nerwy akcentów: nie lubię tego „coachowego” wydźwięku i żenujących frazesów pokroju „jesteś doskonały w swojej niedoskonałości”. Nie brakuje też niezrozumiałych paragrafów czy lania wody, a i bardzo czuć, że to tłumaczenie (język nie „płynie”, ale może to tylko moje zboczenie…?). Bardziej niż jak poradnik, potraktowałam ją jako formę normalizacji pewnych (bo też nie wszystkich) własnych założeń. Do tej pory uważałam bowiem, że to trochę aroganckie, twierdzić że samemu przeprowadziło się swoją terapię, ale po tej lekturze to stwierdzenie nabrało podstaw. Nigdy wcześniej i nigdzie indziej nie miałam tak silnego poczucia, że czytam o sobie. Prawie wszystko, co powiedziane zostało tam o „nadwydajności mentalnej” jest w jakimś stopniu zapisem moich własnych, choć najczęściej przeszłych, doświadczeń. Mam na to zresztą niezliczone dowody w pamiętniku, czy nawet na tym blogu. 
Książka porusza dwie niezmiernie istotne dla mnie kwestie: samoświadomość (a więc szczerość i uczciwość wobec samego siebie) oraz akceptację tego, co o sobie wiemy, tak samo złego jak i dobrego. Przy czym ta akceptacja ma sens tylko wtedy, gdy wynika z rzetelnej samoświadomości. Bo największym przełomem w moim spojrzeniu na samą siebie wcale nie była akceptacja innych (której wszyscy w jakimś stopniu łakniemy), ale zrozumienie skąd biorą się moje własne zachowania: co je powoduje i warunkuje, jakie wyrobiłam sobie w życiu mechanizmy obronne i poznawcze. Zrozumienie ich to pierwszy krok do ich ewentualnego rozbioru i zmiany. Wsłuchanie się w siebie – to brzmi zarazem bzdurnie, górnolotnie i banalnie prosto, ale kurczę blade, to naprawdę jest w życiu najważniejsze! A, paradoksalnie, to dziś wyjątkowo trudna do nabycia umiejętność.
Nic dziwnego, że zajęło mi to długie lata pisemnej analizy i wymagało kompletnego odcięcia się od środowiska, w którym brakowałao zrozumienia i akceptacji. Potrzebowałam czasu, żeby znowu sobie samej zaufać, odzyskać swoją integralność, odbudować poczucie własnej wartości na zgliszczach tego, co dawałam sobie wmawiać przez lata innym. Ba, ten proces wciąż trwa w najlepsze i jeszcze długa droga przede mną. Łatwo nie jest, ale warto.
I choć wdzięczna jestem za drogę, jaką samodzielnie przeszłam, to ta książka daje mi nadzieję: cieszę się, że to teraz jest "rzecz", którą próbuje się normalizować. Bo odczuwanie wszystkiego głęboko wcale nie jest infantylne czy głupie, wręcz przeciwnie: naprawdę potrafi uczynić życie wartym każdej jednej chwili! Trzeba się tylko nauczyć siebie doceniać.
Nadwrażliwym lekturę gorąco polecam. Nawet jeśli nie zrewolucjonizuje wam życia, to może chociaż sprawi, że poczujecie się odrobinę lepiej.

PS. Książka bynajmniej nie odpowiada na postawione w tytule pytanie (google translate tłumaczy tytuł jako „Za dużo myślę: jak ukierunkować natarczywe myśli”, więc myślę, że to problem polskiego tłumaczenia, które miało być przede wszystkim chwytliwe). Bardziej tłumaczy zjawisko i daje wskazówki do akceptacji swojej nadwrażliwości.