21/08/2020

Dwujęzyczność

Po wizycie w Polsce wróciłam do Edynburga i przed porannymi zakupami przeszłam się na krótki spacer. Słońce, prujące po błękicie białe chmury, mocny letni wiatr i maciupeńka tęcza tuż przy szczycie Artura – znowu mi napłynęły łzy do oczu, bo przez dwanaście dni zdążyłam się jednak stęsknić za tą najprostszą spacerową trasą. Jak dobrze być w domu!
Mieszkam w Wielkiej Brytanii (podliczając) ponad trzy lata. To stosunkowo niewiele, ale równocześnie wystarczająco dużo, by dobrze się w tych realiach rozsmakować. Długo sama przed sobą nie chciałam przyznać, jak wielkim spełnieniem marzeń była dla mnie ta przeprowadzka. W obawie przed bolesnym zawodem, skrupulatnie kryłam to za chęcią podróżowania po całym szerokim globie. Chciałam najpierw sprawdzić czy w ogóle mogę i potrafię, zanim przyznam, że to nie o podbijanie świata, a o satysfakcjonującą asymilację na Wyspach Brytyjskich mi zawsze chodziło.


Gdy byłam dzieckiem, cholernie zazdrościłam mojej koleżance z Nowego Jorku: bez żadnego wysiłku mówiła płynnie i po polsku i po angielsku (i to z super akcentem!), podczas gdy ja ledwie potrafiłam wymienić angielskie odpowiedniki podstawowych kolorów. Marzyła mi się ta wrodzona dwujęzyczność, której z oczywistych względów mieć nie mogłam.
Jakieś dwadzieścia lat później skłonna jestem przyznać, że to dziecinne, zagrzebane gdzieś w podświadomości marzenie spełniłam i dziś po angielsku komunikuję się co najmniej równie dobrze jak po polsku. I choć bycie dwujęzycznym to w dzisiejszych czasach (szczególnie na emigracji) żadne osiągnięcie, dla mnie osobiście to wciąż rzecz wielka.
Dwujęzyczność znaczy dla mnie o wiele więcej niż płynne posługiwanie się dwoma językami. To nie tylko kontekst kulturowy mocno z językiem powiązany; w moim życiu to kwestia wielowarstwowa, złożona, niemalże filozoficzna.

Poczucie wartości
Na mojej dwujęzyczności w jakimś stopniu opiera się poczucie mojej wartości. Nauczenie się języka od podstaw, świadomie, z własnego wyboru, dało (i wciąż daje) mi poczucie jakiegoś osiągnięcia i wewnętrzną satysfakcję, która dzieciom imigrantów, jak tej mojej koleżance z Nowego Jorku, są raczej obce. Dla nich nie wiąże się to z żadnym wysiłkiem, wyborem czy poświęceniem: mieli szansę podświadomie chłonąć oba języki jak gąbka, i jeszcze zanim stali się samych siebie świadomi, już płynnie nimi władali. Prosty fakt, że coraz częściej komunikacja po angielsku przychodzi mi łatwiej niż po polsku, wciąż potrafi mnie niezmiernie podbudować. Język angielski jest nie tylko narzędziem którego codziennie używam, ale też moją wielką pasją; czymś, z czym jestem identyfikowana i co mnie w pewnym stopniu definiuje.

Dwie różne osobowości
Dwujęzyczność daje mi poczucie kontroli nad własnym życiem. Odkąd pamiętam, zawsze fascynowały mnie pseudonimy, maski i budowanie swojego wizerunku, swojego „ja” ciągle od nowa. Uwielbiałam sobie wyobrażać, że mogę być kimś innym, lepszym. Język angielski i przeprowadzka do Szkocji mi to w pewnym stopni umożliwiły. Bo dwujęzyczność to, społecznie akceptowane, rozdwojenie jaźni: istnieje Ania po polsku i Ania po angielsku. Obie są pochodną tej samej osoby, owszem, ale potrafią się bardzo różnić, tak jak formą, wydźwiękiem i kontekstem kulturowym różnią się te dwa języki. Przy czym wersja po angielsku budowana była świadomie i od podstaw, więc z założenia wydaje mi się lepsza (a przynajmniej osobiście lubię ją bardziej). I choć skłonna byłam sobie wmawiać, że wyjechałam za późno i powinnam to była zrobić znacznie wcześniej, to z perspektywy czasu cieszę się, że zrobiłam to dopiero po studiach. Więcej rozumiałam i więcej budowałam świadomie: co przekłada się na dobrą jakość mojej obecnej codzienności.

Dwa różne światy
Tak jak osobowość, dwujęzyczność dzieli też mój świat na dwa rożne: mam swoją szkocką, satysfakcjonującą codzienność i swoje polskie, zazwyczaj towarzysko intensywne wycieczki. Proporcje nie są tutaj wcale przypadkowe i od dwóch lat sprawdzają się wyśmienicie. Te dwa, bardzo od siebie odmienne światy satysfakcjonują mnie na zupełnie inne sposoby, ale za każdym razem gdy chce mi się płakać w drodze na lotnisko, czy gdy odczuwam tą nieopisaną ulgę lądując w Edynburgu, z całą mocą zdaję sobie sprawę, że to najlepsze co mogło mnie spotkać. Bo szczęście zawsze ciągnie za sobą smutek. Smutek, który świadczy o tym, że mam w życiu coś, za co warto uronić łzę lub dwie. Co prawda czasem czuję, że jeden świat niweluje drugi i będąc w Polsce mam dziwne wrażenie, że moje życie w Szkocji to sen, i odwrotnie. Jest to jednak cena, którą skłonna jestem płacić, bo oba te światy dostarczają mi wiele radości.

Niezależność
Dwujęzyczność jest też nieodłączną częścią mojej samodzielności i niezależności, które, jak wiadomo, wysoko sobie w życiu cenię. To narzędzie, dzięki któremu wyjazd solo do obcego kraju, znalezienie tu pracy i zawarcie nowych znajomości stało się nie tylko możliwe, ale i ekscytujące. Moje życie w Szkocji od dwóch lat jest dla mnie synonimem wolności. Nigdzie wcześniej nie czułam się (bo też finansowo wcale nie byłam) tak niezależna i wolna. Nikt mnie tutaj nie kontroluje, nikt nie patrzy mi nieustannie na ręce, nie ocenia, nie dyktuje wyborów. Mogę sama o sobie decydować, popełniać własne błędy, po prostu żyć własnym życiem. Staram się to doceniać i w pełni wykorzystywać każdego dnia.

Spełnione marzenie
Jak wspomniałam we wstępie: płynne władnie dwoma językami to spełnienie moich marzeń. Można powiedzieć, że miałam jakąś przewagę nad innymi emigrantami: zanim tu przyleciałam, dość dobrze tę zachodnią kulturę znałam i rozumiałam (na coś się w końcu te studia przydały). No i byłam (wciąż nieustannie jestem) na chłonięcie nowych rzeczy otwarta: to głównie po to tu przyjechałam, żeby chłonąć te detale, wyłapywać małe niuanse i dziwactwa, przyjaźnić się ze Szkotami, eksplorować te nawet najmniej oczywiste zakamarki! Przyjechałam tu żyć pełną piersią, a nie odkładać na mieszkanie w Polsce (nie żeby było coś złego z odkładaniem na mieszkanie w Polsce). Wielka Brytania, a teraz w szczególności Szkocja, niezmiernie mnie fascynują; zdaje się nawet, że z upływem czasu tylko bardziej i bardziej.

Jak to nie jest definicja prostego szczęścia, to ja nie wiem co nią jest.

Czy ktokolwiek z was podobnie przeżywa emigrację?