06/09/2019

Dojrzałam do samotności

Generalnie rzecz biorąc, wszyscy wiedzą, że lubię i potrafię być sama. Co jednak, jak też podkreślałam wiele razy, niewiele ma wspólnego z samotnością samą w sobie.
Kilka lat temu nie odważyłabym się zwierzać z tego, jak wygląda moje życie romantyczne, trzymając się bezpiecznego stwierdzenia, że zwyczajnie nie istnieje (co jakoś szczególnie z prawdą się nie mija, bo nie należę do kochliwych osób, a i najwyraźniej nie rozkochuję w sobie innych). Nie żebym teraz planowała przed wami spowiedź, bynajmniej. Po prostu potrzebuję sobie pewne ważne wnioski na zimno, oficjalnie odnotować.
Za stara już jestem na byle co. Za stara i zbyt samo-świadoma.



Zawsze mi się zresztą wydawało, że na byle co to ja się nigdy nie zgodzę, ale życie pokazało inaczej (tym samym przypieczętowując złotą zasadę ‘nigdy nie mów nigdy’). Desperacja wkradła się bowiem na moje włości i przez dwa lata siała spustoszenie w mojej nad-interpretującej głowie, z czego długofalowymi skutkami zmagam się w sumie do dziś. Ciężko to było (wciąż jest) przed kimkolwiek przyznać, a najciężej wciąż przed samą sobą, bo na linii mojej chlubnej samoświadomości to druzgocąca porażka. Ale tak, pozwalałam sobie na sytuacje, których wspomnienie do dziś przyprawia mnie o nieprzyjemne dreszcze.
Oczywiście, gdy rzecz się działa, zaślepiona desperacką potrzebą doświadczenia czegoś w końcu, nie bardzo miałam świadomość tego, jaką krzywdę sobie wyrządzam. Bo wbrew temu, co chciałabym, żeby było lżejszą do udźwignięcia prawdą, nikt do niczego mnie nie zmuszał i sama sobie jestem winna. Owszem, gdy rzecz się działa, prowadziłam ze sobą wojny na papierze, ale te jedynie prowokowały coraz bardziej zjebane i błędne przemyślenia, znacząco odbiegające od moich – zdawałoby się, że nieugiętych – standardów. Pełny wymiar gówna (w które wdepnęłam dobrowolnie) dotarł do mnie dopiero po latach. A i musiały się wydarzyć po drodze jeszcze trzy inne sytuacje, żebym wreszcie środkowym palcem potraktowała zewnętrzną presję i obiecała sobie nigdy nie pakować się w coś, czego nie czuję w stu procentach.
Że mnie to będzie kosztować cholernie dużo wysiłku, samozaparcia i wszelkich pokładów odwagi, bynajmniej nie przewidziałam. Ale nie przewidziałam też jak ogromną będę czerpać z tego satysfakcję. Bo jeśli stosowanie się do własnych zasad coś mi daje, to właśnie poczucie tej wewnętrznej siły, o której zawsze po cichu marzyłam. Bo oto niepostrzeżenie staję się swoim własnym człowiekiem. Który już nie ściemnia na prawo i lewo, tylko faktycznie żyje według tego, w co wierzy. I ponosi tej wiary (nieraz przykre) konsekwencje.
Nie interesuje mnie życie od linijki. Nie interesuje mnie, co ludzie (pomijając nieliczne przypadki) sobie o mnie myślą, co mówią i czego po mnie oczekują. Interesuje mnie tylko to, co o sobie myślę i czego od siebie oczekuję sama. Owszem, moja wewnętrza desperatka wciąż siedzi w mojej głowie i głośno się awanturuje, ale nie ma już prawa decydowania, bo jej to prawo odebrałam. Mogę wciąż nie wiedzieć czego od życia chcę (i chyba w tym cała frajda…), ale wiem niemało na temat tego, czego na pewno nie chcę. A to już całkiem sporo.
Nie chcę półśrodków. Nie chcę się godzić na coś tylko dlatego, że tak by wypadało. Nie chcę iść ślepo za tłumem, bo czas i wytyczne socjalno-kulturowe gonią, bo wszyscy tak robią, bo to normalne. Nie chcę niczego na siłę. Za mądra na to jestem. I chuj, że to brzmi cholernie arogancko. Nie po to spędzałam długie lata na dogłębnych analizach zawartości własnych bebechów, żeby teraz z nabytej wiedzy nie korzystać. A wiem na pewno, że życie solo przeraża mnie znacznie mniej, niż wymuszone, jednostronne związki.
Na sztandarowe pytanie „dlaczego taka dziewczyna jak ty wciąż jest sama?” wreszcie znalazłam krótką i trafną odpowiedź: bo nic na siłę.
Nie zamierzam niczego wymuszać, ani na sobie, ani na innych.
I nikt nie musi tego rozumieć, dopóki doskonale rozumiem to ja.