14/03/2015

Lubię i potrafię być sama

Zanim cokolwiek: bycie samotnym nie ma żadnego związku z byciem samemu. To (przynajmniej dla mnie) dwa kompletnie odrębne tematy i ten pierwszy nie jest częścią tego wywodu. A skoro to już jasne, to przejdźmy do rzeczy: umiem i lubię być sama. I się tego nie wstydzę. 

(na zdjęciu Kamila)

To nie jest tak, że zawsze byłam typem samotnika, który za wszelką cenę unikał ludzi. Ba, wręcz przeciwnie: bez ludzi życia sobie nie wyobrażam (bo niby kogo ja bym miała wtedy rozkminiaćna kogo się wkurwiać i kogo odrealniać?). Los jednak już tak jakoś chciał, że zawsze łączyłam w sobie – i wciąż nieprzerywanie łączę – dwie skrajne osobowości. I tak, choć cech introwertyka nigdy mi nie brakowało, to rozwrzeszczany ekstrawertyk niejednokrotnie je zagłuszał (i cwaniak zagłusza dalej). Dlatego właśnie lubię definiować siebie jako„introwertycznego ekstrawertyka”: bo tylko poprzez kontakt z ludźmi i światem zewnętrznym jestem w stanie zbierać materiały, które potem, tylko poprzez bycie z samą sobą, potrafię odpowiednio porządkować i ubierać w mniej lub bardziej spójne wnioski.
Trudno więc mówić, że moje bycie samemu wypływa bezpośrednio z typu osobowości.
Trudno w ogóle mówić o jakimkolwiek wypływaniu, bo bardziej niż efekt mojej osobowości, jest to raczej wielofazowy proces, na który składa się dużo różnorakich czynników, decyzji i przemyśleń. Moje niezdrowo zawyżone oczekiwania dość szybko i skutecznie uświadomiły mi, że ludzi, którzy je choćby w części spełniają, jest naprawdę niewielu, a mój piśmienniczy nałóg, który sukcesywnie rozwijał we mnie (i wciąż rozwija) cechy introwertyka, poznawania i zatrzymywania tych kilku wartościowych bynajmniej nie ułatwia. Nadszedł więc ten wiekopomny moment, w którym dotarło do mnie, że jeśli nie potrafię się zadowolić tym, co akurat mam pod ręką, to muszę nauczyć się robić i sięgać po pewne rzeczy sama.
Wprowadzić ten wniosek w życie (jak zawsze) było znacznie trudniej niż go zrozumieć, więc jeszcze długo potem, kurczowo trzymałam się swoich starych przyzwyczajeń. Lepiej przecież siedzieć na dupie w domu, niż iść gdzieś samemu. Bo to wstyd i w ogóle głupio tak. Na co dzisiaj wybucham głośnym, sarkastycznym śmiechem. Fakt, przyznaję bez bicia: to jest smutne, gdy na godzinę przed koncertem zmuszony jesteś stać sam jak palec, zewsząd otoczony zwartymi grupkami przyjaciół, i słuchać jakiegoś polskiego supportu, który nie tylko nic ci nie mówi, ale wręcz drażni bębenki uszne – wyklęłam wtedy w myślach każdego jednego znajomego, który kiedykolwiek stanął na mojej drodze. Ale wystarczyło, że Placki wlazły na scenę i już byłam gotowa iść tak stać jak ten debil jeszcze z dziesięć razy. Dwadzieścia nawet.
Ale Placki to jednak trochę inna historia: wtedy już dobrze wiedziałam, że samemu, i da się, i warto. Bo to było po mojej samodzielnej wycieczce do Londynu. Po moim objawieniu.
No bo umówmy się: przed Londynem sama lądowałam tylko na sztukach teatralnych (ściśle mówiąc: dwóch). A po pamiętnym maju 2013 coraz mniej było rzeczy, które bałam się robić sama: impreza z obcymi ludźmi? Spoko. Samotny spacer? Spoko, z aparatem nawet bardziej niż spoko, bo przynajmniej nikt ci nie jojda do ucha, że marznie, albo że mu za gorąco, że nudno, że ile ja tych zdjęć robię, i tak dalej. Samotna wizyta w kinie? Spoko (pamiętam, że seansu Sin City mi to w żadnym stopniu nie zepsuło). Wernisaż fotografii? Spoko. Muzeum? Spoko. Koncert? Spoko. Oduczyłam się sugerować znajomymi – wszak czasem lepiej iść samemu niż brać kogoś na siłę i cierpieć potem na kaca osobistego. (Co bynajmniej nie oznacza, że nie jestem chętna dzielić wrażeń i doświadczeń z innymi – tyle tylko, że od jakiegoś czasu wolę zbierać propozycje od innych, niż sama proponować).
Jasne, te samotne wyprawy – tak jak ten pamiętny support Placków – często są najbardziej żenującymi i niezręcznymi sytuacjami, jakie można by sobie wyobrazić. Ale prawda jest taka, że im więcej takich sytuacji przeżyjesz, tym łatwiej jest je potem akceptować jako część życiowego pakietu. Fakt faktem, one nigdy nie stają się przez to mniej chujowe, ale przynajmniej nie robisz już z nich osobistego końca świata. Bo wylazłeś/ z tej swojej ciemnej nory i doświadczasz czegoś nowego. Czego normlanie nie zrobiłbyś tylko dlatego, że nie masz z kim. A to słaba wymówka. Przecież gdybym dalej żyła według tej głupiej zasady, to i ten blog już dawno byłby przeszłością.  
Po londyńskim teście własnych granic, umiejętności i możliwości, argument „nie mam z kim” kompletnie stracił na mocy i już mnie nie hamuje, albo przynajmniej hamuje coraz rzadziej. A wierzcie na słowo: gdy lęk przed „byciem samemu” schodzi z tapety, na horyzoncie pojawia się cały nowy wachlarz wrażeń i emocji.
To dobry pierwszy krok na drodze do wychodzenia poza własną strefę komfortu. Mi otworzył nie tylko oczy, ale i wiele nowych drzwi.