27/03/2015

Ciemne strony kultury

Wszystko to tutaj wygląda bardzo fajnie: ciekawe ekspozycje, przemawiające do mnie zdjęcia i poszerzające horyzonty koncepcje, na dodatek w oprawce fajnych, klimatycznych wystaw w moim ukochanym Krakowie. Lubię sztukę, cenię kulturę i bardzo chętnie wyciągam po nie ręce, i to jak tylko mogę najdalej. Ale ten ładny obrazek, który od jakiegoś czasu przewija się na blogu, ma też swoją drugą, ciemniejszą stronę.


Fakt faktem: owa ciemna strona w znacznej mierze wynika z faktu, że najczęściej obcuję ze sztuką samodzielnie. A to ma jeden wielki minus: będąc sam, stajesz się znacznie bardziej wyczulony/a na drobnostki, i zazwyczaj to, co ze znajomymi chętnie byś wyśmiał/a lub zwyczajnie zignorował/a, w samotności dogłębnie cię irytuje.
Dlatego właśnie dzieje się źle, gdy sam/a trafiasz do krainy hipsterstwa. I to szczególnie tego polskiego, krakowskiego hipsterstwa. Bo jak lubię hipsterskie klimaty (szczególnie gdy przywieje je zza granicy – do końca życia będę pamiętać mój spontaniczny wypad na przemowę Davida Kennana w ramach UNSOUND Festival!), tak na tych mniej udanych wystawach (tj. gdzie koncepcja z opisu nijak ma się do wystawianych prac), tak mainstreamowe hipsterstwo mnie wybitnie irytuje. Bo wtedy to ja, tam wśród nich, paradoksalnie, staję się jedynym prawdziwym hipsterem: nieudacznikiem, kompletnie niepasującym do załączonego obrazka. Bo hipsterzy w Krakowie się dobrze znają, i hipsterzy w Krakowie nikomu nie muszą się z niczego tłumaczyć. Nawet z tego, o czym jest wystawa i co przedstawia. To hermetyczne kółeczko wzajemnej adoracji kompletnie nie kuma, że ktoś z zewnątrz może chcieć się ich – niby szeroko pojętym i ogólnodostępnym – działaniem zainteresować.
Dobra, nie twierdzę, że przemawiam tu z pozycji znawcy, ale chyba zaliczyłam już w życiu wystarczającą liczbę wernisaży i wystaw, by spodziewać się oficjalnego otwarcia. Rozumiem, że może dojść do znacznego opóźnienia, bo ktoś nie dotrze, coś się spierdoli (mało kto wie o tym lepiej niż ja), ale od tego mamy sprawny aparat mowy, żeby czekających o tym poinformować. Bo gdy stoisz jak ostatni debil w tłumie wielkogłowych hipsterów przez bite pół godziny i ani nie masz pojęcia co się dzieje, ani nie masz do kogo gęby otworzyć, to ci się siłą rzeczy zaczyna robić gorąco. Na tyle, że w końcu wychodzisz trzaskając drzwiami i spisujesz artystę na straty. Bo teraz jego nazwisko będzie ci się kojarzyć tylko i wyłącznie z brakiem jakiegokolwiek szacunku dla odbiorcy. A co jak co: ja akurat bardzo pamiętliwa jestem.
Nie dzieje się też dobrze, gdy trafiasz na kulturalne wydarzenie (tj. koncert) sama i z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu stajesz się kompletnie niewidzialna dla zakochanych – czy może właściwszym byłoby powiedzieć napalonych – par. Jasne, bardzo staram się nie przerzucać swoich osobistych frustracji na otoczenie i naprawdę robię co tylko mogę, by nie krzywić się na widok publicznie całującej się pary, ale to już raczej niekontrolowanie zbiera mnie na wymioty, gdy dwa metry od miejsca w którym spokojnie podpieram sobie ścianę, pan zaczyna pani bezpretensjonalnie wsadzać rękę do majtek. No bo żeby to chociaż korytarz ciemny, zaplecze, albo kibel był. Albo zasrany Woodstock. A nie, kurwa, środek zatłoczonej sali koncertowej w przerwie między supportem, a koncertem właściwym. I to – żeby dopełnić sytuacyjnej ironii – koncertem nieletnich. Nożesz kurwa, miejmy trochę przyzwoitości!
Bo widzicie: obcowanie ze sztuką i kulturą jest naprawdę fajne i warte zachodu (nawet samemu) – dopóki tylko nie natrafisz na jakiegoś skończonego palanta, który, chcąc kultury doświadczać, resztki tej osobistej zostawia w domu… a tych, niestety, jest jak na pęczki.