20/03/2015

O blogowaniu

Choć po wyświetleniach i komentarzach wywnioskować się tego nie dało, dotarły mnie słuchy, że mój listopadowy post o perfidnym milczeniu wzbudził spore emocje. I to emocje nie do końca słuszne. Dlatego nadciągam z wyjaśnieniami.
Nigdy wcześniej nie pisałam tutaj o procesie powstawania moich blogowych wpisów i myślę, że właśnie nadszedł dobry moment, by to zmienić i pewne jego kwestie Wam odpowiednio naświetlić.


Ów problematyczny post, jak i każdy inny zamieszczony na tym blogu, nie odnosił się do jednej osoby. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się napisać tekstu przeznaczonego do blogowej publikacji, którego treść wymierzona byłaby w jedną, konkretną jednostkę. Oczywiście, ludzie z jakimi spotykam się na co dzień (lub spotykałam się w niedalekiej przeszłości) niezaprzeczalnie mają na mnie – a więc i na moje szeroko pojęte pisanie – ogromny wpływ, ale wszystkie zamieszczane tutaj przemyślenia i frustracje zawsze są wypadkową kilku, o ile nie kilkunastu, sytuacji i doświadczeń – i to niekoniecznie tych z pierwszej ręki.
Jeśli mnie uważnie czytacie, to doskonale zdajecie sobie sprawę, że jestem uzależniona od pisania osobiście: od wielu lat sumiennie prowadzę pamiętnik i nie ustaję w wysiłkach by zrozumieć (i polubić) samą siebie. Owszemta uzależniająca przypadłość robi ze mnie dziwacznego nałogowca z niecodziennymi, zazwyczaj mocno rozdmuchanymi problemami, ale i dostarcza niekończącego się strumienia inspiracji.
Dlatego nie zamierzam tego w żaden sposób negować: to jest (i zawsze byłblog osobisty. Niemal wszystkie posty otagowane My point of view mają swoje źródło w moim pamiętniku. Warto jednak podkreślić, że samo ich źródło nijak ma się do efektu końcowego, który napotykają Wasze oczy. Chociażby dlatego, że w pamiętniku piszę pod wpływem chwili, dzień po dniu, a posty na bloga – szczególnie te refleksyjne – nierzadko powstają przez wiele miesięcy: przykładowo wyżej wspomniany post o milczeniu pisałam od września 2013 roku.
Może po jakości moich wpisów niekoniecznie to widać, ale naprawdę wkładam w tego bloga dużo pracy. I to ciężkiej (choć przyjemnej) pracy. Blogowanie nie jest czymś, co robię wyłącznie w celu zabijania czasu. Od trzech lat bardzo staram się, by czytało (i oglądało) się mnie dobrze: dzielę się wyłącznie tym, co sama uważam za wartościowe. Szanuję swojego czytelnika i każdy tekst przeznaczony na bloga nie opuszcza folderu „SIĘ PISZE” dopóki wyraźnie nie poczuję, że ma ręce i nogi; a to nierzadko kosztuje mnie więcej czasu i wysiłku, niż moglibyście przypuszczać. Owszem, bardzo cieszy mnie, gdy ktoś powie mi, że dobrze się mnie czyta, lub że pisać potrafię, ale negatywnie reaguję za każdym razem, gdy ktoś twierdzi, że mam do tego talent. I to bynajmniej nie wynika z fałszywej skromności, ale z faktu, że w ów talent nie wierzę. Nikt – poza mną samą – nie wie ile tysięcy słów musiałam uprzednio wystukać, żeby w ogóle odważyć się opublikować coś, do czego dostęp mają nie tylko zainteresowani obcy, ale i wszyscy moi znajomi na fejsbuku.
Blogowanie uczy mnie jak bardzo osobiście – a przez to zupełnie odmiennie – potrafimy odczytywać te same teksty, a co za tym idzie, również sytuacje. Czasem ludzie widzą w moich tekstach coś, czego sama świadomie tam nie umieściłam. Nieraz też doszukują się adresata, którego podczas pisania w ogóle nie brałam pod uwagę. A to mnie równocześnie bardzo fascynuje, i niezmiernie przeraża, bo uświadamia, że poruszając tematy z gruntu bardzo prywatne i nierzadko trudne, narażam czytelnika na realny ból. Ból, za który, chcąc nie chcąc, w pełni odpowiadam. A dźwiganie takiej odpowiedzialności do łatwych zadań nie należy.  
Czy jednak żałuję wyciągania na wierzch takiej „prywaty”? Nie, bo piszę szczerze. I wbrew pozorom, wcale nie tak znowu prywatnie; a przynajmniej nie w takim wymiarze, w jakim rzeczywiście prywatnie pisać zwykłam. Na bloga trafiają tylko zuniwersalizowane, uogólnione wnioski, do których dochodzę po naprawdę długich i nieraz zagorzałych debatach z samą sobą. Owszem, zawsze są subiektywne i opresyjne (jak ja), ale przy tym i niejednoznaczne: ludzie mogą odbierać je osobiście, ale osobiście na swój własny sposób. Ile odbiorców tyle interpretacji, a to chyba najlepszy dowód na to, że teksty działają tak, jak działać z założenia powinny: dotykają. Nawet jeśli dotykają boleśnie. I tego żałować nie zamierzam.
Zresztą dobrze wiecie jaki mam stosunek do żałowania własnych decyzji: świadomie podjętej nigdy żałować nie wypada, nawet jeśli okazała się nienajlepszą; a ja te trzy lata temu świadomie zdecydowałam się publikować bez ogródek: bez anonimowych masek i chowania się po kątach przed ludźmi, z którymi rozmawiam na co dzień. Dziś nie tylko nie żałuję tej decyzji, ale i jestem w pełni gotowa wziąć na klatę wszystkie jej konsekwencje. Nie będę unikać konfrontacji: chodź i powiedz mi, dlaczego Cię zabolało. Postaram się wytłumaczyć.