11/12/2014

Niczego nie żałuję

Jak bardzo lubię myśleć o sobie, jako o jednostce z niebanalnym usposobieniem, tak nie będę ukrywać, że całkiem skutecznie przemawia do mnie tandeta, wytarte frazy i wszelkie inne oczywiste oczywistości (wszak nie bez powodu jestem zagorzałą fanką Muse, którzy słyną z tego, iż lawirują na pograniczu kiczu i geniuszu). Przemawia do mnie badziewna atmosfera świąt Bożego Narodzenia, uwielbiam wschody i zachody słońca, wzruszam się na ckliwych filmach, a na własnym weselu chciałabym usłyszeć Invincible.
I choć z życiową filozofią „I regret nothing” najbardziej kojarzy mi się liżący dupy 30 Seconds to Mars (ale żeby nie było: poza tym, że na scenie więcej pierdolą o pierogach niż grają i usilnie próbują Ci wmówić, że właśnie przyszedłeś na najlepszy koncert w swoim życiu, to w sumie nic do nich nie mam; posłuchać czasem lubię), to już od dobrych kilku lat gorliwie ją wyznaję.


Zrobiłam w życiu dużo głupich rzeczy. Sprawny mózg, owszem, posiadam, ale jak każda blondynka, czasem o tym zapominam. Co prawda dzieciaka na ręku i wytatuowanego motylka na dupie nie mam, ale ponieważ głupota – podobnie jak problemy, wielkość i piękno – jest pojęciem względnym, to i tak uważam, że mam się czym w tej kwestii chwalić.
Jasne, mogłabym żałować i to żałować bez końca: zarówno tego ostatniego piwa w sobotnią noc i dziesiątego szota w poniedziałkowy wieczór, jak i wyboru studiów, czy tych kilku nieprzemyślanych słów. Mogłabym, ale ani nie chcę, ani nie wydaje mi się, że powinnam. Powody są ku temu dwa: po pierwsze każda z powyższych decyzji była moją własną (mniej lub bardziej, ale jednak świadomą), a po drugie każda z nich czegoś mnie nauczyła: o życiu, o sobie i/lub o innych. A zamiast marnować energię na żałowanie, błędy można przeanalizować, co nieco z nich wywnioskować i się na przyszłość czegoś nauczyć.
Co prawda do dziś nie udało mi się opanować tajemnej sztuki niepopełniania tych samych błędów (niby człowiek taki świadomy, niby dobrze wie, że do tej samej rzeki to się już pchać nie powinno, a i tak to, głupek, robi), ale przynajmniej nauczyłam się czegoś o decydowaniu.
Bo widzicie: klucz do całej tej filozofii nieżałowania wcale nie leży w samym żałowaniu, ale właśnie w sztuce podejmowania decyzji. Dopóki wszystkie – mniejsze i większe – decyzje podejmujesz samodzielnie i świadomie, naprawdę nie masz czego żałować. I to bez względu na to, czy podjęta decyzja okazała się bardzo dobrą, czy upiornie złą – to z reguły i tak weryfikuje pokrętne życie, na które wpływ to może i masz, ale na pewno nie w każdej chwili i każdym wymiarze. Pewnych rzeczy po prostu nie przewidzisz. I dobrze zresztą.
Zasada (jedyna!) jest więc prosta: świadomie (mniej lub bardziej, ale jednak!) i samodzielnie podjętych decyzji się nie żałuje, jakkolwiek chujowe by się później nie okazały. Tylko i aż.
I jak jeszcze się do niej nie stosujecie, to radzę dobrze: zacznijcie. Będziecie zaskoczeni jak dużo czasu, z reguły marnowanego na bzdurne żałowanie, można przy tym zaoszczędzić.
Bo żałowanie jest dla słabych, a z życia trzeba brać pełnymi garściami!