19/12/2014

O studiowaniu (część druga)

Wreszcie uznałam za stosowne (i stosunkowo bezpieczne) zrobić swoisty update o moim studiowaniu. Bo rzecz ma się teraz nieco inaczej: role nieco się poodwracały i wynikły z tego nowe przemyślenia. Co bynajmniej nie neguje tych wysnutych ostatnim razem.


Moja pierwsza myśl ma wymiar bardzo ogólny: przetoczywszy się przez dwie bardzo różne uczelnie, wysnułam mało odkryczy wniosek, że w Polsce studiowanie samo w sobie (bez względu na uczelnię) nie jest ani specjalnie łatwe, ani znowu przyjemne (może nie licząc dobrodziejstw wynikających z posiadania legitymacji, która zdecydowanie większe znacznie ma dla mnie w Krakowie, niż miała w Tarnowie); o funkcjonalności i zasadności systemu szkolnictwa wyższego już nawet nie wspominając. Nie jest dobrze, a lepiej już pewnie nie będzie.

I z tego jakże optymistycznego wniosku, przejdźmy do wniosków bardziej subiektywnych.

Na samym wstępie od razu tłumaczę: nie, nie żałuję (bo jak się ma zasady, to się tych zasad trzeba trzymać, a jedna z moich zakłada, że żałowanie jest dla słabych). W pełni świadomie podjętej decyzji żałować nigdy nie wypada, koniec kropka. Sama się w to wpakowałam, więc teraz z podniesionym czołem biorę na klatę tego konsekwencje. Tyle tylko, że po swojemu.

Choć przez długi czas naprawdę bardzo mnie korciło, nowej uczelni nie rzuciłam i rzucać już nie zamierzam. Czekam, aż to ona mnie rzuci. Ot, taką mam fantastyczną politykę.

Tak, nie wydaje Wam się: przybyło mi jadu w głosie.

Wiecie jak to w życiu jest: nie można mieć wszystkiego. I nigdy nie wiesz co cię spotka na drodze do wyznaczonego sobie celu. A na mnie z impetem wpadł kryzys egzystencjonalno-osobowościowy. I to taki nie-byle-jaki. Nie dał się stłumić w zarodku i zamknąć w lochach podświadomości. O nie, zbyt cwany buc był. Oczywiście, najpierw się wkurwiałam, bez końca: nienawidziłam gościa i to znacznie bardziej niż uczelni na której – w tak zwanym międzyczasie – wylądowałam. Jednak z czasem skumałam, że to po prostu kolejnych etap, przez który pisane mi było przejść. Fakt faktem, musiał minąć blisko rok zanim pogodziłam się z tym, że straty być muszą (nic nie trwa wiecznie, wszystko się zmienia i inne tego typu bajki). Grunt, że koniec końców z grubsza ogarnęłam i teraz jakoś z tym (i to nawet nie najgorzej!) żyję.

Nie będę jednak kryć, że wyżej wspomniany kryzys mocno oddziaływał na mój odbiór nowego środowiska i vice versa. Uczelnią załamałam się do tego stopnia, że chciałam z wylewnymi przeprosinami na ustach wracać do mojej poronionej PWSZ, która koniec końców okazała się lepsza pod niemalże każdym względem. Bo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a mi przyszło siedzieć na wybitnie niewygodnym miejscu.

Tak, jestem krytykancką suką i wrzucam wszystkich do jednego worka, ale przecież nikomu nie każe się z moją skromną opinią zgadzać. Gdy jednak ktoś pyta mnie o zdanie, niech się z łaski swojej nie dziwi, jak bez wahania odpowiadam: nie, nie polecam, ba, niech Cię ręka boska broni. Bo wierzcie lub nie, ale ja wciąż jeszcze zwykłam randomowo dziękować Bogu, że słabo napisałam maturę i wylądowałam na licencjacie w Tarnowie. Mimo wszystko.

O ile wybranego kierunku w żadnym stopniu nie odważyłabym się negować (bez względu na wszystko wciąż nad życie kocham angielski), to wiem na pewno, że ta uczelnia po prostu nie jest miejscem dla mnie. Zbyt duży ze mnie leń. I snob.

I choć zwykłam myśleć w podobnym duchu o PWSZ, to ostatnie półtora roku dowiodło, że zdecydowanie bliżej mi do ludzi PWSZ, niż rzekomej elity polskiego narodu*.

Tak, w teorii miało być lepiej, i tak, w praktyce jest o wiele gorzej, ale na szczęście nie samym studiowaniem żyje człowiek: Kraków wszystko pięknie mi rekompensuje ;-)

 

*Co jednak nie znaczy, że nie spotkałam tu garści świetnych ludzi, bo tak się (chwała Bogu i czemukolwiek tam jeszcze sobie życzycie) stało!