27/12/2014

Filmy 2014

Grudzień daleko za półmetkiem, więc podsumowania wrą. Po sztuce przyszedł czas na podsumowanie moich tegorocznych dokonań filmowych. A w tym celu postanowiłam pobawić się w pseudo-krytyka i polecić Wam filmy, które w tym roku szczególnie mnie ujęły.  
Zanim jednak, pragnę naprędce zaznaczyć (jak zawsze), że znawca ze mnie żaden i choć w oglądaniu staram się nie ograniczać do jednego gatunku, to moja biblioteczka ulubionych mówi sama za siebie: lubuję się w dramatach, psychologicznych dyrdymałach lub kompletnie przerysowanych dziwnościach. A poniższa lista, rzecz jasna, pochodzi z tej właśnie biblioteczki.
Filmweb poinformował mnie, że w tym roku obejrzałam 124 tytuły, z czego 7 uznałam za subiektywnie godne polecenia (nie licząc tytułów polskich, wspominanych tutaj). Spojlerów nie ma, więc możecie czytać śmiało, a jak któryś z poniższych tytułów już widzieliście (a zakładam, że nie jeden, bo nie obyło się bez oczywistych oczywistości), to chętnie poczytam o Waszych odczuciach i opiniach w komentarzach.


Po objerzeniu świetnej Melancholii wyrobiłam sobie o reżyserze wyjątkowo dobre zdanie, dlatego sięgając po drugi tytuł z jego dorobku miałam spore oczekiwania. I nie zawiodłam się.
Film długi, stary (należy zaznaczyć, że nie przepadam za starszymi tytułami; najchętniej pławię się w tych z lat 00’ i wzwyż) i dość ciężki do przebrnięcia, ale szkocki akcent, chłodny klimat, pokręcona fabuła i piękne brytyjskie widoczki wynagrodziły mi wszelkie niedogodności. Nie da się ukryć, że to film bardzo specyficzny: dziwny, nieco przerysowany i odrobinę prowokacyjny, ale przez to i zmuszający do niegłupich przemyśleń.

Zanim w końcu zebrałam się w sobie i sięgnęłam po ten tytuł, nasłuchałam się o nim pochwał co niemiara – i naturalnie zaczęłam się obawiać, że koniec końców rzecz nie sprosta moim wygórowanym oczekiwaniom. Niesłusznie: film sprostał z nadwyżką i każda jedna pochwała okazała się być słuszną. Motyw przemówił do mnie bardziej niż ten z Incepcji. Z bardzo oczywistych powodów: dużo szaleńców, kapitalny zwrot akcji i układanka składająca się w logiczną całość na samym końcu. Więcej mi do szczęścia nie potrzeba.  
Film długi, ale zdecydowanie warty zachodu.

Detatchment (2011)
Adrien Brody bardzo szybko dołączył do grona moich wielbionych aktorów (których mam naprawdę dużo): ujął mnie w każdym jednym filmie jaki miałam okazję z nim zobaczyć, bez względu na rolę. A w Detachment nie dość, że sam Brody, to jeszcze w świetnej roli: wrażliwego, dobrodusznego nauczyciela z prawdziwym powołaniem. Cheesy as it sounds, przemawiają do mnie takie postacie. Szczególnie, gdy potrafią tak pięknie pokazywać emocje oczami (Sean Penn i Andrzej Chyra też to potrafią).  
Film jest dramatem, ale refleksyjnym i według mnie ponadczasowym. Bo wszyscy jesteśmy w środku popękani i nierzadko czujemy się oderwani: czy to od rzeczywistości, innych ludzi, czy też samych siebie.

Filth (2013)
Zaburzenia psychiczne, nałóg, zalążki schizofrenii, syf, brud, przerysowanie, creepysweet and filthy, a to wszystko jeszcze doprawione szkockim akcentem, na którego punkcie mam kompletnego bzika – dwa razy powtarzać nie trzeba, film zaskarbił sobie moje serce już po dziesięciu minutach (McAvoy natomiast rozbroił mnie w przeciągu pierwszych 60 sekund…). Nie najłatwiejszy, wymaga skupienia, a tematem i klimatem zahacza o Trainspotting (nic dziwnego: scenariusz na podstawie tej samej książki) i Requiem for a dream – więc jeśli komuś przypadło do gustu jedno albo drugie, to Filth jest godnym następcą!
Obejrzałam dwa razy i z miłą chęcią obejrzałabym po raz trzeci. Choćby zaraz.

Ciepły i – mimo trudnego tematu – przyjemny dramat. Pięknie nakręcony i cudownie zagrany, co składa się na świetny, odrobinę offowy i niepowtarzalny klimat. Porusza traumatyczne i nieco szarpiące za serce historie, ale w sposób tak ciepło poruszający, że trudno się w bohaterach momentalnie nie zakochać. Pozytywne i pełne nadziei zakończenie, zostawia Cię z uśmiechem na ustach i tym przyjemnym ciepełkiem w serduszku – bo przecież jakkolwiek źle by nie było, zawsze jest szansa, że będzie lepiej.
Skończyłam oglądać z rozdartym sercem i bez wahania dałabym je sobie rozedrzeć w ten sposób po raz drugi. I trzeci, i czwarty.

W gruncie rzeczy nie bardzo wiem jak ten film określić: patologiczny komedio-dramat z wyborową obsadą? Dla jednych wielkie rozczarowanie, dla drugich powód do zachwytu. Przy czym ja, oczywiście, stoję wśród tych drugich. Nie jeden wytknie, że przedstawione tu patologie są nadmiernie przerysowane i przez to kompletnie oderwane od rzeczywistości. A ja, choć sama książkowych patologii w swoim życiu – szczęśliwie – nie doświadczyłam (bo tych nieksiążkowych, to, jak mniemam, doświadcza dziś każdy), siedziałam przed laptopem z rozdziawioną buzią, kompletnie porażona tym, jak dużo dojrzałam w tym filmie autentyczności. Doprowadził mnie bowiem do łez, które pamiętać będę długo.

Słodki, śliczny, cukierkowy, przerysowany, zabawny i kapitalnie obsadzony. Jak na mój gust nic więcej dodawać nie trzeba: film mówi sam za siebie i kto jeszcze nie widział, niech żałuje. Prawie posikałam się ze śmiechu na scenie z sankami.
I oglądałam go już dwa razy.