26/03/2014

Shit people say (1)

Założę się, że każdy ma gdzieś w podświadomości zakodowany podręczny zestaw zwrotów, które w ustach innych powodują, że rodzi się w nas kreatywny morderca. Są bowiem rzeczy i zachowania, które wkurwiają bezwarunkowo.


Oto lista moich obecnych faworytów.

Nie mam weny
Prawdopodobnie najpopularniejsza – zaraz koło sztandarowej twórczej blokady/niemocy – wymówka każdego samozwańczego i szeroko pojętego twórcy. Sama nadużywałam jej przez długie lata mojego pisemnego debilizmu. Bo mi się wtedy wydawało, że wszystko (pomysł, talent, czas, chęć, wiedza, pasja i odpowiednio zaawansowane słownictwo) będzie z nieba jak manna lecieć. A nie leciało, nie leci i lecieć nie będzie. Owszem, pomysły często przychodzą znikąd, ale to niewielki ma związek z samym pisaniem (tudzież ogólnie pojętym tworzeniem). Koniec końców pomysły miewa każdy, ale tylko nieliczni rzeczywiście je realizują.
Gdy więc stanie na mojej drodze taka Marysia, która tonem męczennicy oświadcza iż „chciałaby, ale nie ma weny”, krew momentalnie się we mnie gotuje. Nie, wcale nie chciałaby. Bo gdyby naprawdę chciała, to nie bawiłaby się w bajeczki o wenie, tylko by próbowała. Czas zawsze można wygospodarować, wprawy nabrać, słownictwo skutecznie wzbogacić, a styl sobie wyrobić. Tylko trzeba chcieć. Chcieć w chuj bardzo.
Wena to prymitywna wymówka. Jeśli więc, drogi twórco czegokolwiek, nie chcesz zajść mi za skórę, unikaj sprzedawania mi bajeczek o wenie, co to Cię złośliwie nie chce odwiedzić.

Nie lubię się narzucać (ew. nie umiem zagadać)
Bo wiesz, ja to się naprawdę narzucać uwielbiam. Serio, żyć bez tego nie potrafię.
Przecież nikt się, kurwa, nie lubi narzucać. A przynajmniej statystycznie rzecz biorąc. Ale jakoś nie wydaje mi się, żeby to zwalniało KOGOKOLWIEK z próby utrzymania kontaktu z ludźmi na których nam rzekomo zależy. To naprawdę nie jest ani trudne, ani skomplikowane: wystarczy odrobina chęci. Tymczasem znam ludzi, którzy jeszcze nigdy nie napisali do mnie jako pierwsi; którzy nigdy niczego sami z siebie nie zaproponowali. Mało tego, znam ludzi, którzy potrafią się do mnie nie odzywać przez długie miesiące, a potem jeszcze mieć pretensje, że nie utrzymujemy kontaktu. Bo, rzecz jasna, tylko ja dysponuję sprawnym łączem Internetowym, telefonem i aparatem mowy.
Ja rozumiem, że się boimy potencjalnego odrzucenia czy kompletnego zignorowania, ale ileż tak można? Co to za życie, gdy zamiast szukać kontaktów jedynie się przed nimi ucieka? Całe życie zamierzasz czekać na to, aż ktoś sobie o Tobie przypomni? Powodzenia.
Przecież myślenie o kimś i bycie ciekawym co się dzieje w jego życiu – szczególnie gdy jest to ktoś dobrze nam znany – nie jest żadną zbrodnią, ba, rzekłabym nawet, że zaletą. A pytany, z tego co mi wiadomo, ma pełne prawo odmówić odpowiedzi na niewygodne pytanie, wymigać się od niechcianego kontaktu lub zwyczajnie poinformować pytającego, że czuje się nękany. Że Cię zaboli? Wszystkiego trzeba w życiu spróbować, a daję głowę, że za piątym razem zaboli mniej, albo w ogóle. Poza tym: no pain, no gain.
Aczkolwiek co racja to racja: inaczej ma się sprawa w przypadku pytających, którzy nie potrafią odczytać żadnej aluzji (lub odczytują je tam, gdzie ich nie ma), i pytanych, którzy są zbyt grzeczni, by dać subtelnie do zrozumienia, że kontaktu nie szukają i szukać nie chcą.

Nie wiem
Używane nagminnie działa na mnie jak czerwona płachta na byka. Nie wiedzieć ludzką jest rzeczą; być niezdecydowanym również. Ale nieludzkim jest na każde – dosłownie każde – zadane pytanie odpowiadać „nie wiem”. Przecież to nieustanne „nie wiem” jest zwykłym, prostackim brakiem szacunku – i to zarówno do pytającego, jak i do samego siebie. To równocześnie najprostszy unik przed wyrażeniem swojego zdania lub podjęciem decyzji, jak i nagminna odpowiedź osób niezainteresowanych życiem i relacjami. Mówiąc kolokwialnie, „nie wiem” powtarzane zbyt często staje się znakiem rozpoznawczym debila.
Frazesem zarzucę, ale niewiedza naprawdę prowadzi donikąd. Mów mi bez końca „nie wiem”, a naszą znajomość też tam, prędzej czy później, zaprowadzi. Za krótkie mam życie i za dużo już straciłam komórek nerwowych, żeby zadawać się z debilami nie potrafiącymi wziąć życia we własne ręce, choćby w tym najmniejszym stopniu.

Mi jest obojętne (ew. rób jak chcesz)
Mi zaraz też będzie obojętne. A nie powinno, bo właśnie zapytałam Cię o zdanie, które z jakiegoś powodu najwyraźniej chciałam poznać.
Były czasy, gdy przechodziłam koło tego stwierdzenia bardzo obojętnie, ale te bezpowrotnie przeminęły. Życie mnie tego nauczyło: obojętność jest zdrowa jedynie w minimalnych dawkach. Z dwojga złego już lepiej być tym, któremu za bardzo zależy. Ludzi z natury obojętnych należy unikać. Jak ognia. Bo jak tak wszystkim wokół Ciebie jest wiecznie obojętne, to potem nagle budzisz się z ręką w nocniku i całą grupą wygodnisiów u boku, wiecznie czekających, żeby przyjść na gotowe. Ludzie zbyt szybko się przyzwyczajają. Tylko przestań się starać i nagle okazuje się, że jesteś jedyną osobą, której zależy. Reszta ma to, kolokwialnie mówiąc, głęboko w dupie.
A i nie ma co kryć: rzadko kiedy naprawdę chcę by komuś było obojętne.

Jestem niefotogeniczna/y (ew. nieładnie wychodzę na zdjęciach)
Parę lat temu zachciało mi się zostać pseudo-fotografem i od tamtej pory bardzo lubię robić zdjęcia. Obiektem których nierzadko są też ludzie. Nie jestem w tym szczególnie dobra, bo obcowanie z drugim człowiekiem wymaga wiele więcej umiejętności (i to komunikacyjnych!) niż focenie słonecznych Dolomitów; ale to właśnie dlatego nigdy nie oczekuję przed swoim obiektywem zawodowych modelek. Zejdźcie na ziemię. Chcę zwykłych ludzi. To ma być przyjemna (i kreatywna) forma spędzenia czasu, bez presji, wygórowanych oczekiwań i zbędnych nerwów, a nie sesja na okładkę Vogue.
A Ci zwykli ludzie, za każdym razem gdy tylko zdjęcia zaproponuję, wyrywają się z tym sztandarowym, utartym: „ale ja jestem strasznie niefotogeniczny/a!”. Jakby to miało dla mnie jakiekolwiek znacznie.  No naprawdę.

A Wy? Macie jakieś własne faworyty, czy to tylko ja tak łatwo ulegam frustracjom? ;-)