26/08/2019

2019: Piątka lipca


1. Wiem, że to powtórka z rozrywki, ale nic nie poradzę, że rzecz ma się tak samo jak miesiąc temu i gdy myślę o tym jak minął mi tegoroczny lipiec, słowa same cisną się na usta: nigdy nie czułam się nigdzie tak dobrze, jak czuję się tu i teraz. Magia mojej (wbrew pozorom bardzo zwyczajnej) codzienności zdaje się pobijać magię z czytanych kiedyś książek. Ba, gdyby ktoś mi dziś zaproponował rok w Hogwarcie, wcale nie krzyknęłabym bez zastanowienia „tak”, ale wręcz przeciwnie, niewiele bym się zastanawiała nad „nie, dziękuję”. Polubiłam moją drogę i chcę zobaczyć, przez co mnie dalej poprowadzi. Hogwart niech pozostanie za moim oknem, mieniący się w zachodzącym słońcu. Co więcej, pierwszy raz naprawdę nie chciało mi się jechać na zaplanowane wakacje. Bo nagle dotarło do mnie, że nie ma od czego i po co uciekać. Wręcz przeciwnie, po co zaburzać rytm mojej przyjemnie chłodnej, szkockiej codzienności jakimiś południowymi upałami?


2. Tak wiem, powtarzam to co miesiąc, ale jest tyle rzeczy za które jestem sobie i życiu wdzięczna! Jedną z nich są przyjaciele, którzy zabierają cię autem w nowe, choć dawno planowane miejsca. Jupiter Artland poleciła mi rok temu koleżanka z pracy, ale w zeszłym sezonie się z wizytą nie wyrobiłam, więc zarzuciłam pomysłem Lenie i zorganizowałyśmy wycieczkę w połowie lipca. Miejsce okazało się magiczne i wyjątkowo relaksujące. Plenerowa wystawa sztuki nowoczesnej na kompletnym wypizdowiu poza Edynburgiem, tego mi było trzeba! Było przyjemnie pochmurnie (najlepsza pogoda na spacer) i stosunkowo pusto jak na weekend w środku lipca. Jak to ze sztuką współczesną bywa, nie wszystko co zobaczyłam przypadło mi do gustu, ale to wciąż jedna z najciekawszych wystaw, jakie przez ostatnie lata widziałam. Z miłą chęcią wrócę tam za rok (bo w tym już raczej nie dam rady)!


3. Z mojej Bucket Listy wykreśliłam w lipcu Rzym, a konkretniej Muse w Rzymie. No i tak, dobrze się wam wydaje, na chłopski rozum zamiast Michała Anioła powinno tu wylądować zdjęcie słupa przecinającego wpół nasz widok na scenę (koncert numer trzynaście w końcu, nikt nie był tym mniej zdziwiony niż my). Sufit kaplicy Sykstyńskiej sam w sobie nie był dla mnie żadną szczególną atrakcją, dopóki nie wróciliśmy z wieczornego zwiedzania Watykanu do domu i nie odkryłam na Instagramie, że Matt (mój idol i muzyczny Bóg, w razie jakby ktoś jeszcze tego nie wiedział) ledwie 30 minut wcześniej dodał niemalże identyczne zdjęcie. Strasznie mnie bawi to, jak bardzo się w tym roku z nim mijam. Niby logiczne, bo przecież jeżdżę po Europie na ich koncerty, ale że sama nigdy nie planowałam (i nie planuję) na niego polować, ten zminimalizowany dystans zawsze bierze mnie z zaskoczenia. Fajna sprawa, tyle będzie więcej do wspominania po latach! Zaraz koło mojej wtopy z grzchotką!


4. Przez ostatnie cztery lata nie było mnie na takich typowych, gorących, letnich wakacjach, z wynajmowanym mieszkaniem, wymienianą na euro gotówką, zwiedzaniem i stołowaniem się w knajpach – Rzym to odmienił. Bałam się go głównie ze względu na upały (dla mnie teraz 20 stopni to nieprzeciętnie ciepło, najlepiej czuję się w 18) i tłumy turystów: jedno i drugie rzecz jasna dopisało. Ale Rzym jest na tyle piękny, klimatyczny i smaczny, że nie odjęło to ani odrobiny magii. Nie wyobrażam sobie mieszkać w takim chaosie (tamtejszy ruch na drogach to istny Armagedon!), takich temperaturach i z takim jedzeniem na co dzień (już do najszczuplejszych nie należę, a w Rzymie roztyłabym się do niebotycznych rozmiarów w miesiąc!), ale na pewno będę wracać. Oj tak, Rzym jest przepiękny! Zresztą zdjęcie chyba mówi samo przez się: czwórka szczęśliwych wczasowiczów! Pozdrawiam!


5. Na Madryt żadnego szczególnego planu nie miałam: koleżanka z pracy w Londynie zapraszała dwa lata temu, a że Muse grało tam niedługo po Rzymie, to czemu by tego w jeden wyjazd nie połączyć? W dodatku miałam kolejkować z co najmniej dwoma sprawdzonymi (i przeszkolonymi w bojach) Muserami, dobry przewodnik po okolicy też się zgłosił (też z pracy w Londynie), więc czego chcieć więcej. Pierwszy dzień, w którym temperatura dobijała blisko 40 stopni, spędziłam zdychając pod drzewem w parku, modląc się o szybszy zachód słońca. Kolejkowanie, ostatecznie bez żadnego ze sprawdzonych Muserów, szybko zaliczyłam do najgorszego w moim życiu (dobrze, że życiowo jestem dużo bardziej wyluzowana i że był to mój piąty – a nie pierwszy – koncert na tej trasie, bo inaczej nie obyłoby się bez ofiar…), ale potem wszystko wróciło na właściwe tory. Przypadkowe miejsce na barierce w środku tłumu okazało się najlepszym w tym roku, a dzień później był towarzyskim apogeum całego wyjazdu! Tyle przyjaznych twarzy udało mi się zobaczyć! Tyle radości, dobrego jedzenia i taniego alkoholu! Gdyby nie to, że w domu czekała na mnie ta nieprzeciętnie przyjemna codzienność, powiedziałabym, że nie chciałoby mi się wracać…

No i nim lipiec dobiegł końca, miałam już zakupiony bilet, transport i nocleg na kolejny koncert Muse, we wrześniu. Z nałogiem się nie dyskutuje!