26/08/2016

Muse: one very special day

Kraków Live Music Festival i ich ONE EXTRA DAY z Muse był datą wyjątkową od samego początku, bo nie dość że było to to samo miejsce (i w sumie ten sam festiwal) gdzie zobaczyłam ich po raz pierwszy (a równocześnie i moje pierwsze pełnowymiarowe, koncertowe doświadczenie), to jeszcze równiusieńko (niemalże co do godziny) 6 lat później. Ale mimo to, byłam święcie przekonana, że o tym koncercie nie napiszę nic, szczególnie, że Pragę na blogu przemilczałam. Nie spodziewałam się po nim niczego nadzwyczajnego: ostatnie festiwalowe setlisty nie zapowiadały żadnych niespodzianek, a po Pradze (gdzie nie zagrali nic, czego bym wcześniej nie słyszała) wolałam nie robić sobie jakichkolwiek nadziei. Jedyne na czym mi zależało to barierka w moim mieście. Ale człowieku! Idź na koncert Muse bez oczekiwań, to ci dojebią z grubej rury tak, że ugną się pod tobą kolana.
Ja po tej niedzieli to już mogę, kurwa, umierać.


 Coke zmienił nazwę, ale nie zmienił formy: zapamiętane bydło z 2010 roku dopisało również w 2016, fundując mi lawinę wkurwów. Zaczynało się kulturalnie: ze słoneczkiem i na kocyku, ale koło godziny 15 byłam już bliska łez i pełna żądzy mordu, bo perspektywa zdobycia barierki oddalała się ode mnie z minuty na minutę. O 16 lunęło i uspokoiło się (choć nie przestało) dopiero gdy przekraczałam bramki (tj. o 17, z jeziorem w butach). Pierwszy raz miałam przyjemność zapierdalać ile fabryka daje w chlupoczących trampkach po trawiastym bagienku. Wystartowałam z siarczystym „kurwa”, a na barierce po stronie Chrisa wylądowałam z dławiącym „thank fucking god” i zmokniętym, zmiętym biletem w ręce. Zabarykadowałam te barierki całą powierzchnią ciała (dobra rada: jak komuś zajmujecie, zawsze siadajcie pod nimi w poprzek) i czekałam. Nie żartuję: to było najdłuższe i najbardziej stresujące pięć minut w moim życiu. Ludzie biegną, rzucają się na moje nogi, próbują mnie spychać, a tych dwóch debili (kocham was) jak nie było tak nie ma! Na szczęście w końcu dobiegli i prawie się udało: Wojtek musiał stanąć za mną i Monią, ale, że ma metr osiemdziesiąt sześć, to nie narzekał (w przeciwieństwie do nieszczęśników stojących za nami).


Wytrzymać dwie godziny do Organka łatwo nie było, bo nie dość, że cały czas siąpiło, to jeszcze zerwał się kurewski wiatr, a przemoczone do suchej nitki ciuchy, mokre włosy i lodowata barierka, do której obie mocno się przytulałyśmy, bynajmniej w utrzymaniu ciepła nie pomagały. Pomógł trochę dopiero sam Organek. Mam do gościa słabość, a że rzucał w naszą stronę dużo spojrzeń, to jakoś tak od razu cieplej się robiło…


Po Organku pół godziny trzęsienia się jak osiki, i pyk, ciemność, bum-jeb, Psycho i już mi było wszystko jedno: mogło lać, mogło wiać, mogło stać się wszystko, bo ja już byłam w innym wymiarze i miałam słodko wyjebane. Ale cała wyjątkowość tego koncertu bynajmniej nie sprowadza się do trudnych warunków kolejkowych i przeciętnego odpierdalania przeze mnie maniany. Ten koncert był wyjątkowy z trzech zupełnie innych powodów.

[na przestrzeni dwóch ostatnich koncertów się wycwaniłam i wiedziałam, kiedy wyciągnąć telefon, żeby zrobić fajne fotki!]
Jeszcze przed koncertem wybuchło pospolite ruszenie, gdy pan od kwestii technicznych na sekundę pokazał nam setlistę – poszła fama, że jest na niej Assassin, ale ja się zaparłam (dla własnego dobra), że dopóki nie usłyszę, to nie uwierzę. No i, kurwa, usłyszałam. I mogłabym się wam tu teraz przez cały akapit rozpisywać, jak bardzo się cieszyłam, jak ciekły mi po policzkach kolejne łzy i sra-ta ta-ta, pierdu, pierdu. Bo to wszystko i tak blednie w obliczu tego, co dojebali kilkanaście sekund później. Musicie skumać wiekopomność tej chwili: ze wszystkich ich piosenek (wliczając b-sidey!) od lat najbardziej na świecie chciałam usłyszeć na żywo Citizen Erased. W tym roku wreszcie zaczęli to cholerstwo stosunkowo regularnie grać, ale w Paryżu mi nie pykło, w Pradze tym bardziej i dawno już porzuciłam wszelką nadzieję, gdy oni to, kurwa, zagrali! W moim Krakowie. Na festiwalu w stosunku do którego postanowiłam nie mieć żadnych, najmniejszych nawet oczekiwań! #museindeed
I o ile zawsze na koncertach (szczególnie ich) wyję jak bóbr, tak jeszcze nigdy nie wpadłam w tak dziką histerię jak wtedy. Oszalałam i to całkiem dosłownie. Przez całe osiem minut wychodziłam z siebie, szlochając, wrzeszcząc, trzęsąc się jak pojebana, piszcząc, śpiewając, wyjąc, chlipiąc, dławiąc i dusząc się ze szczęścia równocześnie. I wciąż trudno mi uwierzyć, że to naprawdę się stało. Gdy Matt wyśpiewał ostatnią linijkę – kurna, to był moment, w którym, całkiem serio, pomyślałam sobie, że jak mnie teraz pierdolnie piorun, to umrę naprawdę spełniona. I chuj tam ze wszystkim innym.


Tylko że to wcale nie był koniec niespodzianek. Bo gdy moi Bogowie zeszli ze sceny a ludzie wokół mnie taranowali się w walce o pałeczki, piórka i inne takie (bez kitu, laska za mną prawie wskoczyła mi na głowę…), Morgan* wstał od tych swoich cudownych "organków" i zaczął iść w naszą stronę. Macham więc do niego jak pojebana, ale że ten nic (ba, nawet tak jakby spuścił wzrok), to szybko przestaję, czując jak powoli zaczyna uchodzić ze mnie powietrze. Tymczasem Morgan podchodzi do ochroniarza naprzeciwko nas, wręcza mu jakiś przedmiot (nawet nie ogarnęłam, że to była grzechotka) i coś mówi, pokazując palcem tak jakby w naszym kierunku. I tak jakby (tego nigdy nie można być pewnym) patrząc na mnie. I ten ochroniarz idzie w moją stronę, a ja… a ja się krzywię, wzruszam ramionami i wybałuszam oczy, kompletnie nieświadoma, że Wojtek i Monika w tym czasie upewniali się wzrokowo i migowo z Morganem, że chodzi o mnie. Ochroniarz zgłupiał i ostatecznie rzucił grzechotkę w tłum za nami. A ja, blondynka po absolutnej całości, dalej nie ogarnęłam, no bo... o chuj im niby chodzi. Monice i Wojtkowi trochę zajęło, zanim mnie wreszcie przekonali, że Morgan naprawdę chciał mi tą grzechotkę przekazać, że przecież bardzo możliwe, że obserwował tą moją dziką histerię na Citizen, a jak ochroniarz nie ogarnął, to nawet machnął zrezygnowany ręką…
Przyznaję: jestem debilem i blondynką do sześcianu, że nie wzięłam czegoś, co ewidentnie mi oferowano, ale chuj tam z tą grzechotką. Wspomnienie przecież zabiorę ze sobą do grobu (w przeciwieństwie do grzechotki), a Morgan już na zawsze pozostanie moim super bohaterem. Ba, teraz czuję się w obowiązku jakoś mu za tą daremną próbę okazania sympatii podziękować.
No i jak ja mam nie chcieć tych koncertów ciągle od nowa?! No jak?!
Aby przypieczętować niespodziewaną wyjątkowość tego (mojego siódmego – szczęśliwy numerek!) koncertu, podpieprzyliśmy sobie (wszyscy troje) plakaty wiszące na mieście. Jakaś pamiątka poza wspomnieniami, siniakami, kontuzjami, zdartym gardłem i wymiętolonym biletem musi być!


*dla nie muserów: Morgan Nicholls – czwarty członek zespołu, wkracza do akcji na koncertach, gdy świętej trójcy brakuje czwartej pary rąk. Gra też np. z Gorillaz.