08/09/2019

2019: Piątka sierpnia


1.    To już mój trzeci sierpień pod szyldem Fringe’a (tj. artystycznego Armagedonu). Pierwszy był przeżyciem dość traumatycznym, drugi bardzo chaotycznym, ale trzeci już całkiem umiejętnie rozłożyłam na łopatki! Wreszcie wiem jak fringować, żeby nie zwariować! Albo zwariować, ale pozytywnie. Aktywny udział po części wymogła na mnie lokalizacja (gdy mieszkasz pod zamkiem, od festiwalu naprawdę nie ma ucieczki…), a po części zamiłowanie do szeroko pojętej sztuki, częściowo wyssane z mlekiem matki. Nauczono mnie chodzić do kina, teatru i na wystawy, więc Fringe sam w sobie zaiste jest dla mnie świętem. W tym roku zobaczyłam 22 występy, 4 wystawy i 1 wydarzenie BBC (debiut w brytyjskiej telewizji, he he), pracując przy tym na pełen etat i prowadząc nadzwyczaj bogate życie towarzyskie. I bawiłam się przednio, jak nigdy przedtem. Jeśli ktoś ma ochotę prześledzić, co widziałam i jak oceniłam, zapraszam na Instagrama. O Fringe’u będzie (kiedyś) oddzielny odcinek „Warto w Edynburgu” (ta seria naprawdę się tworzy – powoli, ale naprawdę!).



2.  To prawda co mówią: niektóre rzeczy przychodzą gdy najmniej się ich spodziewasz. Od lata 2014 robiłam sobie podśmiechujki, że na pewno kiedyś znajdę w Szkocji tego swojego rudego szkota. I oto życie potraktowało mnie kolejną gorzką lekcją z cyklu „widziałaś ty kiedyś środkowy palec? Nie? To proszę!”, pakując mnie w sytuację, z której niełatwo było się wykaraskać. Bo serce nie sługa, a samoświadomość to czasem naprawdę cholerna suka. Ale też nic nie podbudowało mnie w tym roku bardziej jak ta decyzja właśnie, zastosowanie się do własnych zasad, uczuć i przeczuć. Nigdy wcześniej nie czułam w sobie tej wewnętrznej siły tak wyraźnie! Nie uciekłam (choć chciałam), nie poddałam się (choć miałam ochotę), ale zrobiłam co uważam za słuszne. Jasne, że zabolało, ale to ból budujący, słuszny, nieunikniony. Właściwy zakręt na mojej drodze.



3.  Od kwietnia nic się nie zmieniło: wciąż uwielbiam dzielić się moją miłością do tego miasta, ktokolwiek zechce słuchać, a ponowne odwiedzanie tych wszystkich wytartych, turystycznych zakamarków wciąż zdaje się mnie cieszyć bardziej niż samych zaineresowanych. Duma mnie rozpiera, że znam to miasto jak własną kieszeń (a na pewno lepiej od Krakowa) i mogę nazywać własnym. Moim domem z wyboru. Gdzie wiatr notorycznie plącze włosy, a szaliki można nosić cały rok.



4.  Moje siódme wakacje w tym roku (i trzecie w Polsce) spędziłam na zasłużonym relaksie w skromnym gronie osób, które miały czas wpatrywać się ze mną w ogień aż do bladego świtu. To wymarzone i wytęsknione ognisko tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że naprawdę straszna ze mnie szczęściara: mam koło siebie garstkę naprawdę wyjątkowo fantastycznych ludzi, siatkę bezpieczeństwa, nieocenione wsparcie, za które jestem dozgonnie wdzięczna. I przepiękne miejsce na totalnym wypizdowiu, gdzie zawsze mogę się z sukcesem zresetować, przemyśleć życie, naładować baterie, słuchając wyłącznie szumu wiatru i wody. Gdzie najlepiej na świecie widać gwiazdy! Wielka Wieś Zdrój!



5. Wracając do mojej szkockiej rutyny: środy oficjalnie uczyniłam (choć nie sama) najlepszym dniem tygodnia – kawa nigdy nie smakowała lepiej, a Edynburg nigdy nie uśmiechał się do mnie szerzej. Deszcz czy słońce, najważniejsza w środę jest właśnie ta kawa, uśmiech, hog roast roll i rozmowa o wszystkim i niczym. The wee things in life! Moja szkocka definicja szczęścia, jedna z wielu.