20/01/2018

Jak wyjeżdżanie stało się proste

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, wydawało mi się, że wszelkiego rodzaju wyjazdy to strasznie skomplikowane przedsięwzięcia, wymagające planowania, ciężkiej pracy, żmudnego odkładania każdego gorsza, napalonych ludzi i zapału, który dla odmiany nie będzie słomiany. No i może na początku rzeczywiście tak było. Ale potem dorosłam, i, jak to zwykle w życiu bywa, trochę wprawy uczyniło cuda: z niewyobrażalnego wielowarstwowego wysiłku, wyjazdy przerodziły się w kolejne daty zaznaczane w moim małym kalendarzu.


Moje wyjazdy podporządkowują się do dwóch głównych czynników: trochę gotówki i chęci. Bo ogarnianie (łącznie z destynacją) przychodzi mi już samo. Czasem razem z napalonymi ludźmi, czasem bez – obie wersje bardzo sobie cenię. Mam jednak kilka podstawowych, ułatwiających życie zasad, którymi kieruję się przy samodzielnych wyjazdach. Może i wam życie w drodze trochę ułatwią.  


Sprawdzam
Nauczona moimi pechowymi doświadczeniami (których wiem, że nie uniknę, ale zawsze mogę się starać zminimalizować), zawsze sprawdzam godziny otwarcia wszystkich miejsc, które planuję odwiedzić: od kawiarni, poprzez muzea, po pub. To pomaga zminimalizować frustrację. Bo o jej wyeliminowaniu też trudno mówić, gdy godziny podane przez google’a często nijak mają się do tych rzeczywistych. Cóż, życie.

Zapisuję
Jeśli obcowanie z technologią czegoś mnie nauczyło, to na pewno tego, że nie jest niezawodna. Kolega, z którym miałam okazję oglądać noworoczne fajerwerki w Londynie, może to potwierdzić. Pierwsza zasada samodzielnych wyjazdów brzmi: rób analogowy backup wszystkiego, co najważniejsze. Jasne, kartkę papieru też może szlag trafić, ale mając i telefon, i kartkę, zmniejszasz prawdopodobieństwo gorzkiego zawodu. A to ważne, gdy jesteś zdany sam na siebie i nie możesz zwalić wszystkiego na koleżankę, która nie umie czytać mapy.

Nie spinam się
Nigdy nie planuję wszystkiego na ostatni guzik. W moim planie zawsze są dziury, a coraz częściej w ogóle planu nie ma – spiszę sobie najważniejsze punkty, kilka adresów (do wyboru), a potem idę gdzie mnie nogi poniosą. Po co mam się narażać na zawód, jeśli mogę wziąć ten wyjazd takim, jakim los mi go przygotował? Nie spieszę się. Nie uda mi się czegoś zaliczyć? Będzie pretekst żeby wrócić. Podróżowanie to ma być przede wszystkim przyjemność. Nie wszystko musi mi się udać – wręcz przeciwnie, czasem nawet lepiej jak coś spapram.

Minimalizuję ciężar
Przy lustrzance z średniej wielkości obiektywem, dodatkowej baterii, kindle’upowerbanku, kalendarzu i notesie (które są moimi absolutnymi MUST HAVE w podróżnym plecaku), szybko kalkulujesz sobie noszone kilogramy. Ma być praktycznie, ale w miarę możliwości jak najlżej. To, co w razie awarii będę mogła kupić za niewielkie pieniądze, zostawiam w domu. Żadne pamiętniki, notatniki – od tego mam notes i telefon.  

Chłonę
Nie będę kłamać, robienie zdjęć, było jest i zawsze już pewne będzie jednym z głównych punktów każdego mojego wyjazdu. Łapię się czasem na tym, że zwiedzam specjalnie pod kątem zdjęć. Że już planuję w głowie tego posta na bloga. Czy jest coś z tym złego? Na dłuższą metę na pewno, ale szczęśliwie uczę się też chłonąć otoczenie bez presji. Zawsze są jakieś miejsca, wydarzenia i zakamarki, których nie udaje mi się sfotografować – były czasy, gdy stanowiło to dla mnie istny dramat. Dziś wychodzę z założenia, że czego nie objęłam kadrem, mogę zawsze opisać. Chociażby w ramach ćwiczenia pióra.

Koniec języka za przewodnika
Czasem albo nie masz wystarczająco czasu by zrobić re-search, albo google nie zwraca żadnych zadowalających wyników. Albo jesteś w tak podbramkowej sytuacji, że zwrócenie się o pomoc do drugiego człowieka jest jedynym rozwiązaniem. W 90% przypadków, przypadkowo zagadana przez ciebie osoba okaże się przesympatycznym człowiekiem, z który mogłabyś spędzić resztę wieczoru, a może nawet całego wyjazdu. Szansa, że trafisz na dupka wynosi jakieś 10%, i to wliczając mój genetycznie uwarunkowany pech. A ludzie, choćby nieimienni, to nierzadko najlepszy element całej twojej wyprawy.  

Dodalibyście coś jeszcze?