17/04/2020

Ciężkie jest życie blondynki (8)

W serii: * cz. 1 * cz. 2 * cz. 3 * cz. 4 * cz. 5 * cz. 6 * cz. 7 *
Bo:

Po pierwsze:
Niektórzy spieszyliby nazwać mnie światową: w końcu mieszkam za granicą, od wycieczek nie stronię, a i wiele z nich organizuję od początku do końca sama: łatwo więc założyć, że orientację w terenie mam niezłą. Otóż totalnie nie. Na samotnych wycieczkach gubię się niemalże bez przerwy, ale że nie ma ze mną naocznych świadków, to zazwyczaj nikt o tym nie wie; a prawdą też jest, że częściej niż rzadziej te przypadkowe zabłądzenia okazują się najlepszą częścią wyjazdu. Trochę gorzej jak musisz gdzieś być na czas.
Nowonarodzonego syna kuzynki miałam w Warszawie odwiedzić. Dzień zaplanowałam więc sobie skrupulatnie, tak żeby mieć wystarczający zapas czasu na dojazdy (wszak Warszawa to niemałe miasto), a i trafić na moment, gdy młody nie ma akurat kilkugodzinnej drzemki. Nigdy wcześniej u kuzynki nie byłam, więc nieszczególnie się przejęłam, gdy nie mogłam zlokalizować odpowiedniego budynku. Dopiero po wizycie w trzech okolicznych sklepach nabrałam podejrzenia, że może jednak coś mi się pokręciło. Dzwonię do kuzynki, opisuję gdzie jestem, ona nieziemskim wręcz wysiłkiem próbuje mnie naprowadzić na odpowiednie tory, aż w końcu nieśmiało przebąkuje, że ja chyba gdzieś indziej jestem, bo to w ogóle nie brzmi znajomo. Okazało się, że Dzieci Warszawy pomyliłam z Dzieci Polskich i pojechałam na drugi koniec metropolii. Ostatecznie dotarłam, ale z jakimś dwugodzinnym poślizgiem.

Po drugie:
Beztroskie czasy w mojej krakowskiej Havanie: zmiana jedna z lepszych, miód, cud i orzeszki, na lekkim kacu, ale w wyśmienitym towarzystwie, więc uśmiech nie schodzi mi z ust. Check-in w wersji team work, najlepiej, śmieszki-heheszki, idzie jak po maśle: ja uzupełniam dane w systemie, kolega coś tam dopowiada o śniadaniu, ja wydaję klucze, kolega zaprowadza do pokoju – mam poczucie, że odwalamy kawał dobrej roboty na rzecz tej nieprzeciętnej polskiej gościnności! Coś mnie tam co prawda swędzi z tyłu głowy, ale nie bardzo potrafię zdefiniować co. Dopiero gdy kolega wtacza się z powrotem na recepcję, oblewa mnie zimny pot: znaleźli się pracownicy roku, co to właśnie zameldowali grupę bez pobrania jakichkolwiek opłat. Taki tam, szczegół.

Po trzecie:
Od przeszło dwóch lat noszę na palcach moje dwa ukochane, srebrne, celtyckie pierścionki, nabyte w Edynburgu. Pod koniec mojego pierwszego pobytu w stolicy Szkocji, ostro wzięłam się za zwiedzanie okolic: w drodze do Dunbar’u, w autobusie, zachciało mi się nawilżyć zmarznięte ręce. Zdjęłam więc oba pierścionki z palców i położyłam ostrożnie na swoim udzie. Krem rozsmarowywałam przyglądając się widokowi za oknem. Pogrążona w głębokiej zadumie, bezwiednie ruszyłam nogą i rozległ się brzdęk: jeden pierścionek złapałam prawie od razu, ale drugiego w ogóle nie mogłam zlokalizować, bo, jak się okazało, wpadł w szparę miedzy podłogą, a ścianą. Przez dobre piętnaście minut gimnastykowałam się, żeby go jakoś podważyć (wszystkim co znalazłam w plecaku, a mieściło się w szparze), ale ostatecznie obróciłam go w taki sposób, że chyba tylko rozmontowanie podłogi pomogłoby mi go odzyskać. I tak właśnie mój pierwszy pierścionek podróżuje sobie permanentnie na trasie Edynburg – Dunbar i Dunbar – Edynburg, jak na traveller’s knot, symbolizujący niekończącą się drogę tułacza, przystało. Jego brat bliźniak, którego zakupiłam kilka dni później, wciąż jeszcze (odpukać) podróżuje na moim palcu.
Tymczasem drugi wspomniany pierścionek – zakupiłyśmy sobie takie same z moją mamą chrzestną, na pamiątkę jej pierwszej (a mam nadzieję, że nie ostatniej) wycieczki do Edynburga – zgubiłam jakieś dwa miesiące później, w niemalże ten sam sposób (tym razem wkładając je do kieszeni kurtki, z której jeden wypadł) w Tarnowie, podczas spaceru na Marcinkę. Mimo usilnych prób go nie odnalazłam, więc gdy początkiem 2018 przeprowadziłam się do Edynburga po raz drugi, był to mój pierwszy zakup. No bo przecież jak nie zdubluję, to się nie liczy!

Po czwarte:
Z okazji urodzin mojej mamy (która nie jest najłatwiejszym przypadkiem jeśli o robienie prezentów chodzi), z półrocznym poślizgiem, bo musiało się to zgrać z moją wizytą w Polsce, zorganizowałam nam babski, relaksujący, weekendowy wyjazd do SPA. Nigdy wcześniej w SPA nie byłam, więc zrobiłam rozeznanie i wybierałam między trzema hotelami tej samej firmy. To, że jeden z nich był na innym krańcu naszego pięknego kraju, a nie raptem dwie godziny drogi od domu, dowiedziałam się (w zasadzie przypadkiem) na dwie godziny przed planowanym zameldowaniem. No bo zgadnijcie który hotel wybrałam, myśląc, że wszystkie trzy są w tej samej okolicy? Oczywiście że ten, do którego się jedzie co najmniej pięć godzin. Najadłyśmy się trochę niepotrzebnego stresu i wstydu, bo musiałam wykonać po drodze kilka żenujących telefonów, ale ostatecznie wszystkie zabiegi udało się przełożyć i wyjazd koniec końców uznałyśmy za udany.

Po piąte:
Pod koniec zeszłego roku polowałam na nowego laptopa: w ramach rozeznania rynku umówiłam się z przyjacielem w Johnie Lewisie, dość popularnym i nieco bardziej szykownym centrum handlowym (a jedynym miejscu z elektroniką w ścisłym centrum Edynburga), żeby sobie na maszyny popatrzeć i je ewentualnie obmacać. Standardowo byłam nieco spóźniona, ale że mój towarzysz też do najbardziej punktualnych nie należy, a we wspomnianym sklepie nie było mnie co najmniej pół roku, toteż niespiesznie kierowałam się w stronę piątego piętra, (tj. działu z elektroniką). Rozglądając się wokoło, wyjeżdżałam ruchomymi schodami na to piąte piętro, gdy kątem oka zauważyłam jak coś czerwonego i ciężkiego, z niemałym hukiem, obijając się o ściany i balustrady, spada w dół. Dopiero po dobrych 30 sekundach dotarło do mnie, że zahaczyłam plecakiem o balustradę schodów i to nic innego, jak moja butelka z wodą. Przerażona, że właśnie kogoś zabiłam albo mocno uszkodziłam, rzuciłam się w te pędy na dół. Na parter dobiegałam w zasadzie bez tchu, gdzie czekała na mnie trójka pracowników, rechoczących w niebogłosy – moja poturbowana, do połowy pełna butelka (ale wciąż cała!) szczęśliwe wylądowała nie na czyjejś głowie, ale pod półką z… nowymi butelkami. Jestem pewna, że ja i moja butelka byłyśmy hitem tamtego tygodnia, jeśli nie miesiąca.