17/03/2017

Zaobserwowane w Londynie

W Londynie spędziłam szczęśliwe, trzy miesiące mojego życia. Ten okres był dla mnie swoistego rodzaju stadium przejściowym, zarówno w kwestii życiowych etapów, jak i mentalnych przemian: odczuwałam bardzo dużą potrzebę pobycia z samą sobą i chyba nie mogłam sobie lepiej wybrać, bo trudno o bardziej idealne miejsce do bycia samotnym (w tym pozytywnym sensie) niż Londyn. Ale chodźmy może po kolei, bo subiektywnych, londyńskich obserwacji przez te trzy miesiące uzbierałam dla was kilka.


Londyn to nie Anglia
W gruncie rzeczy przekonałam się o tym na długo zanim zdecydowałam się tam na jakiś czas przeprowadzić, bo jeszcze przy okazji mojej pierwszej, weekendowej wizyty: w sobotę rano, w hostelu nieopodal King’s Corss przywitano mnie bowiem po niemiecku. Londyn to przede wszystkim metropolia międzynarodowa, a dopiero potem symbol Wielkiej Brytanii zaklęty w budkach telefonicznych, czerwonych autobusach i czarnych taksówkach. W metrze zdecydowanie częściej słyszysz język obcy (lub polski) niż angielski. Rodowity Brytyjczyk jest w sumie okazem rzadko na ulicach widywanym. Co jest z jednej strony fascynujące, a z drugiej znowu – szczególnie dla anglofila – dołujące. Choć to stolica Anglii, śmiem twierdzić, że Londyn jest na tyle niezależną metropolią, że sam o sobie stanowi. To takie państwo w środku państwa: choć niewiele wiem o życiu w Anglii, jestem niemal pewna, że życie w Londynie niewiele (o ile w ogóle) ma z nim wspólnego. Londyn to po prostu Londyn, koniec kropka.

Tracę akcent
To, że w Londynie miałam mniej kontaktu z żywym językiem niż w Krakowie, bynajmniej mnie nie zszokowało. Na kasach, w restauracjach i generalnie w obsłudze klienta, rodowitego Brytyjczyka raczej nie uświadczysz. Na to byłam przygotowana. Nie przewidziałam natomiast, że mój angielski wywoła sensację. To, że obcokrajowcy biorą mnie za Australijkę (ha ha, dobre sobie, I wish…) albo Amerykankę i nie mogą wyjść z podziwu, że dopiero co do UK przyjechałam, jest rozczulająco zabawne, ale powiedzmy, że dość zrozumiałe: mój angielski trochę jednak odstaje od emigracyjnej normy. Inaczej ma się sprawa z dwoma Brytyjczykami, którzy w swoich odblaskowych, roboczych kamizelkach, przy zamawianiu bacon and sausage rolls pokazywali mnie sobie palcami, jakbym była jakimś okazem w zoo, bo „listen to hershe’s losing her accent, love, say something againplease”. Jasne, że od razu wiedzieli, że nie jestem stąd (native'a nie nabiorę), ale ich konsternacja dodała mi skrzydeł. No bo już tam ciul z tym moim wymarzonym brytyjskim akcentem: sam fakt, że nie słychać w nim żadnego innego (a ja już szczególnie polskiego), w pełni mnie dziś satysfakcjonuje.

Metro rozpieszcza
Powszechnie wiadomym już jest, że do metra – szczególnie londyńskiego – pałam gorącym uczuciem. To zdecydowanie jeden z najlepszych elementów tego miasta: przez bite trzy miesiące jarałam się jak pochodnia za każdym razem, gdy do niego wsiadałam. Tyle tylko, że, o ile na tramwaj (w Krakowie) mogłam czekać, na autobus też, to… żeby czekać na metro?! Wystarczył mi raptem miesiąc funkcjonowania w londyńskim tempie, żeby uznać to za coś niewyobrażalnego. Mogłam się zdobyć maksymalnie na dwie minuty czekania, pięć doprowadzało mnie już do szału, i do dziś uważam, że całkiem słusznie, bo nie po to płacisz za komunikację krocie (dokładnie trzy razy tyle co w Edynburgu!), żeby musieć czekać! Nie mówiąc już o tym, że w dniu strajku metra niespecjalnie jest w ogóle sens wychylać nos z domu (chyba że mieszkasz w 1 strefie i masz możliwość dotarcia do pracy na piechotę): paraliż na mieście kompletny. Oj tak, metro rozpuszcza. I już cholernie za nim tęsknię.

Tłumy
Jak wspomniane zostało wyżej: nie ma lepszego miejsca na świecie do zajmowania się samym sobą od Londynu. Ogromna metropolia, pełna tajemniczych zakamarków i różnych światów: codziennie można odkrywać coś nowego, innego, często niespodziewanego, bo w Londynie, jak się zdaje, jest wszystko. Te wszechobecne tłumy bardzo sprzyjają refleksyjnej tułaczce: łatwo się w nich zgubić, wręcz zatracić, bo nikt tu o nic nie pyta, nikt nie interesuje się gdzie i po co idziesz, każdy operuje w swoim własnym świecie, kontakty ograniczając do krótkiego sorry bądź excuse me, gdy torujesz sobie drogę. Wychodząc z domu mogłam założyć słuchawki i na długie godziny kompletnie zatopić się we własnych myślach. Mogłam bezkarnie obserwować ludzi na ulicach, stacjach, w metrze, wymyślać ich niezliczone, alternatywne historie (a było na czym oko zawiesić). Mogłam zaglądać w okna domów na Notting Hill i Willesden Green, próbując odgadnąć, kim są ich mieszkańcy. Trudno o fajniejsze otoczenie dla samowystarczalnych samotników, a ja właśnie takim (z wyboru) przez te trzy miesiące byłam. Jednych to miasto przeraża, drugich zachwyca – ja zdecydowanie należę do tej drugiej grupy.  

Uprzejmi do bólu
Jestem prawie pewna, że gdyby ktoś przeprowadził badania, sorry byłoby najczęściej używanym przez londyńczyków słowem. Rzucają je na wszystkie strony tak często i tak chętnie, że prawie na pewno podświadomie – i to się łatwo przenosi! Kilka dni i sama za wszystko, tak z automatu, wszystkich przepraszałam. Uprzejmość wylewa się tam na ciebie zewsząd (choć nie dajcie się zwieść: skończone mendy też w Londynie mieszkają). Na dłuższą metę pewnie uznałabym (jak większość obcokrajowców tam mieszkająca), że to sztuczne, irytujące i pozbawione jakiejkolwiek autentyczności, ale ponieważ przez te trzy miesiące pracowałam w obsłudze klienta, to złego słowa nie powiem. Powiedzmy sobie szczerze: ta uprzejmość na pograniczu ekstremu bardzo ułatwiała mi pracę.

Starość i radość!
Takie miałam wyobrażenie o starzeniu się w UK. Ba, do pewnego pamiętnego styczniowego wieczora, w mojej głowie istniał tylko jeden, bardzo konkretny obrazek angielskich staruszków: serdeczna, zawsze uśmiechnięta para, wpadająca na kawę (cappuccino i flat white), śniadanie (sausage roll i banana porridge), a czasem jeszcze raz na lunch (koniecznie cienko u spodu przycięte italian deli), średnio dwa razy w tygodniu, do mojego Benugo w Clerkenwell. Ona: urocza, elegancka, poruszająca się z gracją, w białych włosach i zawsze ze starannie wymalowanymi na czerwono ustami. On: wysoki, szczupły, angielski dżentelmen odziany w czarny płaszcz, z bardzo charakterystycznym uśmiechem, który każdą wypowiedź kończy roztapiającym (przynajmniej mi) serce “love”. Cud, miód i orzeszki! Tylko, że potem, w styczniu, trzy tygodnie przed moim planowanym wyjazdem, wracałam sobie metrem linii Metropolitan z kina w Barbican (ta Pani mnie kompletnie swoją miłością do tego miejsca zaraziła!), czytając w spokoju (i słuchawkach, rzecz jasna) kolejny rozdział z Orwella, gdy przez wokal Briana Molko przedarł się głos starszej Pani awanturującej się o miejsce “pierwszeństwa” tuż koło mnie. Zbladłam. Bo żeby ona się tylko o to miejsce upomniała! Nie, mimo że ja jej swoje miejsce ekspresowo odstąpiłam, ona, w jakimś kompletnym szale, zwyzywała kobietę, która – o ile dobrze zrozumiałam – była ze Szkocji. Tylu obelg to ja chyba nawet w kłótniach młodych dresów nie słyszałam. A co zabawne, wyglądała bardzo angielsko: do złudzenia wręcz przypominała urokliwą kreację Maggie Smith z the Lady in the Van.

Pieniądze i czas przeciekają w Londynie przez palce jak nigdzie indziej, to fakt, ale, tak ogólnie rzecz biorąc, były to cudowne trzy miesiące. Nie rozczarowałam się (wręcz przeciwnie) i na pewno jeszcze tam wrócę. W myśl zasady: gdzie serce zostawiasz, tam często wracasz.