06/03/2017

Ulga

Niemało pisałam już tutaj o odpuszczaniu, bo zaraz obok moich ostatnio uwielbianych zmian, jest to najbardziej zajmujący mnie temat. O którym, tak od czasu do czasu, lubię sobie z kimś pogadać. Wiecie, skonfrontować swoje odkrycia i przekonania z odkryciami i przekonaniami innych. Niedawno zdarzyło mi się to zrobić przy barze w maciupkiej, francuskiej, uroczej, alpejskiej wiosce: sącząc sobie białe wino, razem z przyjacielem radośnie (i zgodnie) wzdychaliśmy na wspomnienie ulgi, jaką w naszych (bardzo różnych) życiach przyniosło… odpuszczanie właśnie. Mentalne, podkreślmy.


Nie udawajmy, z odpuszczaniem jest jak z tymi rozwijającymi zmianami: trzeba się go nauczyć. A, jak nietrudno się domyślić, to nie jest łatwa sztuka. Wystarczy rozejrzeć się wokoło, żeby zauważyć, że wszyscy czegoś (lub kogoś) kurczowo się trzymają. Nie tyle fizycznie, co mentalnie właśnie. Bo to ustaliliśmy już lata świetlne temu: najtrudniej jest zmienić to, co w głowie, a niekoniecznie w życiu. Uwierzcie, wbrew pozorom (a mówię z autopsji), wcale nie tak trudno jest kogoś ze swojego życia wyrzucić: powiedzieć (mniej lub bardziej grzeczne) „nie”, może nawet podziękować i dyskretnie (lub nie) spierdolić – do tego zazwyczaj (bo nie zawsze) wystarczy jeden odważny krok. I już, pozamiatane. Rzeczona osoba znika, fizycznie od zaraz (chyba że zadajesz się z niezrównoważonym psychopatą, ale ja tu nie o takich przypadkach). No i wtedy, zazwyczaj, na scenę wchodzi twoja głowa. Bo ona – w przeciwieństwie do osoby, którą właśnie ze swojego życia grzecznie-niegrzecznie wygoniłeś – zazwyczaj głęboko w poważaniu ma te twoje rozsądne, przemyślane i wyważone słowa. A przynajmniej moja zazwyczaj ochoczo wskakuje w buty tego niezrównoważonego psychopaty, i ni to groźbą, ni prośbą nie da się przekonać do moich racji. Efekt? Kompletne, wewnętrzne rozdarcie. A przecież, tak na chłopski rozum, po podjęciu odpowiedniej decyzji i postawieniu pierwszego kroku, to powinno być już z górki! Phi. Chciałabyś, rechocze diabelsko łeb.
Na pełnowymiarową ulgę, drodzy państwo, trzeba sobie ciężko zapracować.
Nie łatwo jest się zdobyć na to sławetne „get over”. W teorii, w słowie, to może jeszcze, ale mentalnie? Zdecydowanie zbyt łatwo jest się schować za wyświechtanym przekonaniem, że miłość nie wybiera, że nie łatwo jest się odkochać, że łatwo wam wszystkim mówić. No kurwa, nawet jeśli w chuj trudno, to wcale nie znaczy, że to awykonalne. Choć fakt faktem: samo się nie zrobi, a już na pewno nie bez ciebie. To innych mówienie, proszenie, radzenie na nic się nie zda, dopóki ty mentalnie nie postanowisz, że bardzo chcesz – i to niemalże wszelkim kosztem – postawić krok dalej. Zostawić w tyle. Odpuścić.
Bardzo chcieć – słowo klucz.
I na tym kluczu moja płynność przekazu się kompletnie rozlewa. W pierwotnym założeniu chciałam spłodzić z tego posiedzenia przy barze jakiś motywujący tekst, potencjalnie odmieniający mizerne życia, gdzie w tym właśnie momencie podaję gotową instrukcję na przynoszące nieocenioną ulgę „odpuszczanie”. Tylko że w trakcie wstukiwania w klawiaturę tych moich złotych myśli, dotarło do mnie, że nie mam absolutnie żadnej rady do zaoferowania. Bo, tak naprawdę, ja jeszcze nic o tym odpuszczaniu nie wiem. Choć dwa razy w życiu zdarzyło mi się przemierzyć tą drogę, to trzecią (do tej pory chyba najbardziej wyzywającą) wciąż jeszcze – i to ciężko – kroczę. I wciąż nie wiem jak to działa, bo nie ma między nimi żadnej zależności: każda jest zupełnie inna. Zresztą do słusznego odpuszczania (jak i do znacznej większości ważnych w życiu rzeczy) każdy musi dojść własną drogą. Bez gotowych instrukcji.
A czy na końcu tej mojej trzeciej drogi czeka ulga...?
Mam nadzieję. Bo zdecydowanie nadszedł czas ruszyć do przodu. Mentalnie.