26/03/2017

Kobieta

Nie była pewna siebie, nigdy. Od lat nie czuła na sobie spojrzeń mężczyzn. Nie dostrzegała ich, bo sama nie czuła się w pełni kobietą. Od kilku lat żyła w cieniu koleżanek: nie czuła potrzeby, żeby zabłysnąć, nie chciała się wyróżniać. Ale tego dnia postanowiła iść na zakupy. Takie, jakie za grube pieniądze robiły sobie jej koleżanki. Postanowiła wydać wszystko, co zarobiła w tym miesiącu. Odwiedziła wszystkie najdroższe butiki w mieście, które – do tej pory – nigdy jej nie gościły. Przymierzała drogie sukienki, eleganckie żakiety i dystyngowane chusty. Długo przeglądała się w wielkich, nienaturalnie wyszczuplających lustrach i cierpliwie wysłuchiwała fałszywych zachwytów ekspedientek nad jej figurą.



Zdecydowała się na elegancką małą-czarną do połowy uda, delikatną srebrną biżuterię u wyjątkowo nieprzyjemnego, ale drogiego jubilera, wysokie czerwone szpilki, o których zawsze cicho marzyła i bardzo drogą, klasyczną, koronkową bieliznę. Odwiedziła też drogerię, gdzie pierwszy raz od pięciu lat kupiła tusz do rzęs, czarną kredkę, czerwony lakier do paznokci i tak bardzo niewygodną, krwistoczerwoną szminkę.
Wróciła do domu obładowana pakunkami. Wzięła długą, odprężającą kąpiel, jakiej nie brała od lat: z olejkami, solami, odżywkami i wszystkim tym, co miałoby poprawić stan jej skóry. Wylegiwała się w gorącej wodzie przez przeszło godzinę. Bez książki i bez wina. Obok wanny stała jedynie szklanka niegazowanej wody. Nie myślała o niczym.
Gdy wyszła, opatuliła się puszystym kremowym ręcznikiem i weszła do salonu, gdzie przygotowany był już zestaw do makijażu, pielęgnacji ciała, manicure i pedicure. Usiadła na skórzanej kanapie. Odsłoniła nagie, gładkie, choć niekoniecznie zgrabne nogi. Wtarła krem. Przygotowała paznokcie do nałożenia warstwy lakieru. Gdy wyjęła pędzelek z czerwonym lakierem, ręka jej zadrżała.
Nie robiła tego od pięciu lat. Od tamtego dnia, gdy po raz ostatni wymalowała się, wystroiła i wypiękniła na wszystkie możliwe sposoby, tylko dla niego. Wysokiego blondyna o niebieskich oczach, który w końcu umówił się z nią na kolację. Po tylu wieczorach spędzonych na wyobrażaniu sobie ich pierwszej randki, jej marzenia wreszcie miały się spełnić.
Wyszła z wprawy. Pierwszy paznokieć musiała zmazać sześć razy, zanim udało jej się nałożyć lakier odpowiednio równo i dokładnie. Przy ósmym palcu u nogi ręka wreszcie przestała jej tak bardzo drżeć. Ostatni paznokieć poprawiała już tylko raz.
Oczywiście, że to wzbudzało masę wspomnień. Przypominała sobie wszystko, krok po kroku, w najdrobniejszych szczegółach. Wszystkie znienawidzone detale, odtrącane przez lata przyzwyczajenia. Wszystko wracało, wyraźnie, boleśnie. Ale przecież tego właśnie chciała. Chciała, po tych pięciu latach, spojrzeć na swoje odbicie w lustrze i dojrzeć w nim kogoś innego. Oczyszczonego. Pragnęła zobaczyć w lustrze nową, silną osobę, a nie więźnia gorzkiej przeszłości. A żeby tego dokonać, musiała wrócić do tych znienawidzonych wspomnień: przełamać bariery, rozwalić mur, który sama wokół siebie zbudowała.  
Należało na nowo polubić czerwoną szminkę na ustach, przestać się krzywić na krwisto czerwone paznokcie, znowu odsłonić nogę do połowy uda i znowu się uśmiechnąć – nie złośliwie, nie podstępnie, nawet nie sympatycznie, tylko zalotnie. Uśmiechnąć się do świata, mówiąc tym samym „tak, jestem odważną kobietą, która zna swoją wartość”. Te znienawidzone symbole kobiecości miały jej w tym pomóc.  
Kiedy zostawił ją taką wystrojoną, samą, na środku restauracji, nienawidziła siebie za łzy, które skapywały jej po policzkach, rozmazując całą misterną warstwę makijażu, skrupulatnie nakładaną przez pół wieczoru. Nienawidziła siebie za ten upokarzająco zalotny wygląd, który padł ostrzałem ciekawskich spojrzeń ludzi przy sąsiednich stolikach. Tak bardzo siebie wtedy nienawidziła! Za wszystko, co zrobiła i czego nie zrobiła tamtego wieczoru. Za naiwność, za nadzieję, za brak hamulca, za emocje którym dała się ponieść. Nigdy przedtem, ani nigdy potem nie zaznała takiego upokorzenia. Bo choć teoretycznie liczyła się z jego odrzuceniem, to przeżyła szok. Na nic zdały się obietnice, że cokolwiek się stanie, nie rozpłacze się i zachowa godność. Straciła ją, tam, na środku restauracyjnej sali. Przez całą drogę do domu wpatrywała się w swoje czerwone paznokcie, wystające z wykrojonych szpilek. Znienawidziła je bardziej niż jego: symbol upokorzenia, słabości, naiwności i odrzucenia.
Dziś wszystko musiało się zmienić. Straciła już pięć lat swojego życia i nie zamierzała tracić ani dnia więcej. Dopiero wczoraj, gdy na jej oddział trafiła ta umierająca kobieta, zrozumiała, że to było głupie i prowadzące donikąd. Wczoraj poczuła się zerem – w szerokim, schodzonym, szpitalnym uniformie, z niedbale upiętymi włosami, niewymalowana, niewyspana po kolejnej nocy spędzonej nad książką, stała nad łóżkiem umierającej kobiety, z zastrzykiem morfiny w ręku. Ta kobieta była młoda. Cierpiała. Miała trzydzieści cztery lata, amputowane obie piersi i przerzuty na płuca. Umierała i była tego w pełni świadoma. A mimo to, miała wymalowane na czerwono paznokcie, nienagannie wykonany makijaż i czerwoną szminkę na bladych, ale nadal pełnych ustach. I próbowała się do niej uśmiechnąć. A ona stała nad nią – zdrowa, pracująca, szanowana i ceniona na oddziale, wiecznie przygarbiona pielęgniarka, która nie miała odwagi żyć pełną piersią. Młoda kobieta, która rozpamiętywała idiotyczne zdarzenie z przeszłości, która nienawidziła swojego ciała – ciała, które było zdrowe, młode, niedoświadczone, nieodkryte. Tak, ta kobieta pomogła jej to zrozumieć, zanim wbiła w jej żyłę dawkę morfiny i pozwoliła odpłynąć w świat niebytu.
Godność. To musiała odzyskać. Wymalowała paznokcie u rąk, odrzuciła ręcznik, założyła nową bieliznę, nałożyła drogą biżuterię i dawno nieużywane perfumy, ułożyła starannie włosy – przez cały ten czas ani na moment nie spuszczając wzroku ze swojego odbicia w lustrze, które oparła o fotel naprzeciwko kanapy. Pozwalała by obrazy z przeszłości ją wypełniały, żeby bolało. I stopniowo odkrywała, jak łato je puścić w niepamięć. Starannie i powoli wymalowała oczy, nałożyła na usta czerwoną szminkę, a potem nakreśliła nią na lustrze kontur serca.
Zanim nałożyła na siebie nową sukienkę i ruszyła do kuchni w poszukiwaniu telefonu, nie pamiętała już o nim, tym, który nieświadomie odebrał jej całe pięć lat młodości. Wykręciła numer przyjaciółki. Wyjaśniała, że chce gdzieś wyjść, poznać nowych ludzi, szczególnie mężczyzn. Nie zważała na jej wyraźnie słyszalne w głosie zdumienie.
Dwadzieścia minut później, stała przez lustrem w ulubionych dżinsach i dawno niewyciąganej, czarnej, koronkowej bluzce z dobrze wyeksponowanym dekoltem. Nie wszystko na raz, sukienka następnym razem. Uśmiechnęła się do siebie. Tak, była gotowa wrócić do życia. Spojrzała na swoje bose stopy o czerwonych paznokciach. Teraz to był symbol jej siły. W przedpokoju założyła szpilki, zdjęła z wieszaka torebkę i wyszła przed dom.
Wyszła, by udowodnić sobie, że jest prawdziwą i silną kobietą, która potrafi żyć pełną piersią.