26/06/2020

Ciągnąć to dalej czy nie?

Zaraz koło aktywności i równowagi, w biblioteczce moich ulubionych, życiowych tematów jest komunikacja, z którą wszyscy (bez żadnych wyjątków) mamy spory problem. Ostatnio na facebookowej grupie (której jestem członkiem), wywiązała się bardzo ciekawa dyskusja na temat inicjowania rozmów i utrzymywania kontaktów. Ktoś zapytał co robić z tymi wszystkimi relacjami, w których to ty zawsze odzywasz się jako pierwszy/a: ciąć czy ciągnąć dalej? Kilka lat temu powiedziałabym bez wahania: nogi za pas, nie warto, ewakuuj się. To zwyczajny brak szacunku i kompletna strata czasu. Dziś śpiewam już na trochę inną nutę. Bo to jednak często trochę bardziej złożona sprawa jest.


Nikt nie lubi, gdy się trzeba o kontakt i zainteresowanie drugiej strony bez przerwy dopraszać. Nikt nie lubi być ignorowany, czy traktowany niewystarczająco poważnie, szczególnie przez ludzi, których sam uważa za wartościowych i w swoim życiu istotnych. I czasem rzeczywiście, ten ciągły brak zaangażowania i chęci inicjowania jest wskaźnikiem potrzeby ewakuacji z niefajnej sytuacji. Czasem, ale nie zawsze. Bo tych wskaźników często jest więcej niż jeden. A i one się mogą między sobą i ludźmi dość mocno różnić.

Ludzie są różni, relacje są różne i sposoby komunikacji też mogą być różne. Różne są też ludzkie potrzeby, życiowe postawy i, z braku lepszej definicji, „zapotrzebowania energetyczne”. Kreując mój podział ludzkości na biernych i aktywnych, nieustannie powtarzałam sobie, że ja nie tylko jestem aktywna, ale wyłącznie tych aktywnych ludzi w życiu potrzebuję. Że nie interesują mnie ludzie bierni. Otóż gówno prawda, jest dokładnie odwrotnie: interesują mnie niemalże wyłącznie ludzie bierni. Ewentualnie bierni na drodze do aktywności.
Przez długie lata nie mogłam pojąć dlaczego to wciąż tylko ci bierni do mnie lgną. Cóż, okazuje się, że nikt nigdy do mnie nie lgnął, tylko sama ich sobie skrupulatnie (choć podświadomie) wybierałam i wciąż niezmiennie wybieram: bierny i problematyczny, to mój typ człowieka interesującego. Którego wybieram z głęboko w podświadomości zakorzenioną nadzieją, że sukcesywnie przekonwertuję go w człowieka częściowo chociaż aktywnego, bo tak przecież trzeba żyć. I to jest mój jedyny, prawdziwy cel: powoływać biernych do aktywności. Otóż prawda, ale nie do końca, bo sprawa komplikuje się po obu stronach.
Z jednej strony to mój wielki problem, bo nie od dziś wiem, że nie każdy lubi gdy mu się bańki na siłę rozbija: nie każdy życzy sobie żyć świadomie. Można by było pomyśleć o wyleczeniu tej chorej potrzeby zmieniania ludzi lub chociaż przekonwertować ją w potrzebę zmienienia siebie. Nie żeby zmiana innych nie była możliwa, bo mam na swoim koncie już co najmniej dwa pozytywne przypadki: nie powiem, że to ja ich zmieniłam, bo zmienili się sami (inaczej się zresztą nie da), ale z moją pomocą. Bardziej niż o własną psychoterapię, chodzi mi tu raczej o pojęcie i zrozumienie, że nie każda moja relacja powinna się opierać na chęci bycia zbawicielem. I chwała Bogu nie każda się opiera: mam wokół siebie kilku ludzi aktywnych, z którymi tworzymy dobre, pełne wsparcia i wzajemnej inspiracji relacje.
Z drugiej strony szybko do mnie dotarło, że bierna osoba biernej nie równa. Są ludzie bierni, którzy z tej swojej bierności sprawę sobie zdają i chcą to zmieniać – i wtedy nasze relacje są dynamiczne, owocne i stymulujące po obu stronach. Są też ludzie bierni, którzy są zmianami i działaniem kompletnie niezainteresowani, którzy pozwalają by życie przeciekało im przez palce i nazywają mnie rozhisteryzowaną wariatką, gdy chcę problemy rozwiązywać, a nie zamiatać pod dywan i czekać aż znikną – z nimi kompletnie mi nie po drodze i nauczyłam się już, że najlepiej jest ich w życiu po prostu skrupulatnie unikać. Ale istnieją też ludzie bierni, którzy nie mogą się zdecydować, bo z jednej strony ta bierność im odpowiada, a z drugiej strony bardzo przeszkadza – i z nimi relacje mam zazwyczaj bardzo skomplikowane.
Człowiek bierny – jak z moich subiektywnych obserwacji wynika – ma zazwyczaj zdecydowanie mniejszą potrzebę kontaktu niż ja, a często też znacznie mniejszą pojemność energetyczną (taki chyba introwertyk z definicji). Co oznacza tyle, że nie czerpie aż tyle pozytywnej energii z ludzkiego kontaktu co ja, nie przeszkadza mu jego własne towarzystwo (wręcz przeciwnie, często je preferuje), a przy tym też nie potrzebuje być w ciągłym mentalno-fizycznym ruchu (czego ja, mimo iż potrafię być leniwa, potrzebuję bardzo). Rozpoznanie i zrozumienie tego jest w relacjach kluczowe, bo taki człowiek naprawdę może cię lubić i doceniać, a jednak nigdy pierwszy nie zgadać – nie dlatego, że ma cię w dupie, ale dlatego, że jego potrzeby są mniejsze i twoje zawsze zaczną się odzywać zanim on w ogóle zaobserwuje swoje. I jeśli taka relacja wciąż jest dla ciebie relacją wartościową i wartą zachodu: musisz wziąć to na klatę i przywyknąć do faktu, że to ty będziesz sterować tą łódką.
Jak bardzo i często się na tych biernych ludzi wkurwiam, tak wiem też doskonale, że to relacje z nimi (tymi niezdecydowanymi lub chętnymi do zmian) najbardziej mnie interesują, cieszą i wewnętrznie budują. I lubię myśleć, że to działa w dwie strony, że oni czerpią z tego co najmniej tyle samo dobrego co ja. Nie ma co ukrywać: nie dość, że naprawdę lubię być u steru, to też mocno już do tego przywykłam. Lubię organizować, planować, wyciągać. Doceniam wyzwania. Fajnie byłoby czasem zostać zaskoczonym, nie powiem, ale sama sobie taką drogę wybrałam, więc nie wypada mi teraz na nią narzekać.
Rzecz jest więc do przemyślenia: jeśli to zagadywanie jako pierwszy/a tak bardzo ci ciąży, a ów relacja na innych płaszczyznach nie wydaje się być wysiłku warta: odpuszczaj. Ale może niektóre relacje, mimo braku inicjatywy, są warte tego stania u steru?
Grunt to postarać się zrozumieć drugą stronę, ale ostatecznie posłuchać własnej intuicji – ona naprawdę rzadko kiedy jest w błędzie.