04/12/2020

Samotność w sieci

Zauważyłam dość ciekawą zależność: im szczęśliwsza jestem w swojej codzienności, tym mniejszą mam potrzebę dzielenia się życiem na platformach społecznościowych (co bynajmniej nie oznacza, że tego nie robię, bo instagramowe opowieści apdejtuję stosunkowo regularnie moimi edynburskimi i szkockimi zachwytami). Na fejsie, szczególnie w porównaniu do kilku lat wstecz, spędzam coraz mniej czasu, najczęściej rozdając lajki zdjęciom Visit Scotland i robiąc print-screeny miejsc, do których chcę niebawem dotrzeć. Sporadycznie udzielam się też w kilku fejsbukowych grupach, z których większość to albo zrzeszenia psychofanów Muse (i Biffy Clyro), albo czytelników tych samych internetowych twórców (całych dwóch).  

Na jednej takiej grupie, jak grzyby po deszczu, regularnie pojawiają się posty o samotności, o poczuciu zrezygnowania, o szukaniu bliskości (poza sferą seksu).

 


Czytając któryś taki post z kolei, z mocą dotarło do mnie (nie po raz pierwszy zresztą) jaką cholerną jestem szczęściarą, że mam w swoim życiu ludzi, z którymi od lat wiąże mnie coś więcej niż tylko fizyczny pociąg. Z którymi mogę porozmawiać o swoich problemach, wątpliwościach, czy ryjących banię rozkminach. Których zawartość mojej głowy wcale nie przeraża (a jak najbardziej mogłaby). Z którymi mogę się śmiać do białego rana i płakać na ich ramieniu, gdy zajdzie taka potrzeba. Z którymi mogę jechać na drugi koniec świata. Na których mogę polegać, których kocham i którzy wiem, że kochają też mnie.  

Można by to skwitować krótko: mam w życiu szczęście, lucky me.

Tylko że wbrew pozorom ci ludzie wcale nie przyszli do mnie sami z siebie. To się nie stało ot tak, przez przypadek. Oj nie. To są lata prób i błędów, mniejszych i większych dramatów, zawodów i złamanych serc, po obu stronach. To jest ciągłe wychodzenie do ludzi, ryzykowanie ośmieszenia, głośne przełykanie żenady, akceptowanie własnych słabości i nieustanna walka z własną głową. To ślamazarne godzenie się z prostym faktem, że nie każdy mnie będzie lubił i nie każdy mnie będzie akceptował. Że niektórzy ludzie lubią innych ranić i od czasu do czasu trafia na ciebie. Że nie wszyscy pojawiają się w twoim życiu po to, żeby zostać, że czasem nie tylko te toksyczne, ale i dobre relacje trzeba zakończyć. Odpuścić, wybaczyć, wykreślić. Że życie to nie bajka, ale nie ma sensu się zniechęcać czy poddawać. Liczy się wyrobienie równowagi i umiejętności akceptowania tak tych gorszych, jak i lepszych momentów.

To wszystko jak zawsze łatwiej jest powiedzieć niż zrobić. Nie od dziś też zresztą wiadomo, że złote porady są o dupę rozbić, bo każdy idzie swoją własną ścieżką, w swoim własnym tempie i do wszystkiego musi dojść sam. Mogłabym przeczytać pierdyliard takich tekstów cztery lata temu, pewnie nawet bym im przytaknęła, a potem i tak zrobiła swoje.

Nie umiem pozbyć się wrażenia, że przez wiele tych rozpaczliwych, wołających o pomoc postów przemawia rezygnacja i bierność, to podświadome godzenie się na samotność i beznadzieję. Może ludzie naprawdę zbyt szybko się poddają? Zapominają, że naszą największą siłą – jako myślącego człowieka – jest umiejętność zmiany i adaptacji. Rozleniwiają ten swój mózg, powielając błędne schematy i utrwalając toksyczne mechanizmy, zamiast ładować energię w ich rozmontowywanie i budowanie nowych, zdrowszych. Bo tak jest łatwiej. Bo dali sobie samym wmówić, że już nie mają siły. A mają ją, każdy ma, tylko zakopaną gdzieś głęboko w podświadomości. I żadnych chęci by ją wydobyć. Bo samoświadomość nierzadko boli i wymaga dużego nakładu pracy, żeby dawała jakieś widoczne efekty. Ludzie to lekceważą, a naprawdę ciężko jest lekko żyć.

Nie krytykuję uzewnętrzniania się w sieci, ale jestem zdania, że wylewaniem żali na forum niewiele wartościowego można wskórać. Bo kluczem w tej sprawie jest przede wszystkim spojrzenie wewnątrz siebie. Wcale nie wykluczone, że pierwszym krokiem na tej drodze może być porozmawianie z kimś obcym – trafić jednak na odpowiednio empatyczną osobę, a nie tylko kolejny dowód na to, że nie warto się przed kimkolwiek uzewnętrzniać, to dziś nie lada wyzwanie. Szczególnie, że człowiek przekonany o beznadziei ma tendencje do przyciągania podobnych przypadków. A z takimi o zmianę na lepsze walczyć jest ciężko.